wtorek, 16 września 2014

XII Prudnicki Maraton Pieszy.

           Co prawda sprawozdanie z tego wydarzenia napisałam wczoraj, ale jako, iż jest ono dość oficjalne, postanowiłam sklecić tutaj skromniejszy, luźno pisany post.


           13 września upłynął pod znakiem wędrówki. Pod znakiem długiej, trudnej, wesołej, męczącej wędrówki, którą to pokonałam w ramach XII Prudnickiego Maratonu Pieszego. I choć był to mój drugi maraton na dystansie 22 km, zmęczona byłam tak samo jak za pierwszym razem. Leniuchowanie na wakacjach dało się we znaki mimo, iż myślałam, że przez wakacje poprawię kondycję, a w sumie ją zdobędę, bo jak się okazało, nie posiadam jej wcale. 


           Ale do rzeczy...

           Maraton zaplanowałam już na początku lata, dołączyłam do wydarzenia na jakże znanym i lubianym przez większość ludzi portalu społecznościowym jakim jest facebook i wyczekiwałam tej fantastycznej soboty, jak dla mnie jeszcze wakacyjnej.

           Tydzień przed maratonem okazał się deszczowy. Odbiło się to na frekwencji, gdyż dopiero w sobotę rano zaczęło wychodzić słońce i ziemia stawała się bardziej sucha. W piątkowy wieczór mnie samą naszły wątpliwości, czy jest sens iść cały dzień w deszczu... położyłam się spać nie nastawiając budzika. Stwierdziłam, że jeśli się obudzę oznacza to, iż mam iść. Jeśli zaś zaśpię oznacza to, że pójście na te wydarzenie w taką pogodę nie było mi pisane.

          W sobotę o godzinie 8:30 dostałam sms'a, który spowodował, iż otworzyłam oczy. Telefon obudził mnie na szczęście, bo o godzinie 9:00 mieliśmy wystartować spod altany w Parku Miejskim. Pakowałam plecak jednocześnie zakładając spodnie na tyłek. Stawiłam się punktualnie w miejscu zbiórki, po czym i tak ruszyliśmy z piętnastominutowym opóźnieniem.

           Jako, iż ostatnio dopadł mnie stres, a w mej głowie głębią się same kiepskie myśli, posiłki ograniczyłam do minimum. Nie jestem w stanie za dużo przełknąć. Przed maratonem zjadłam suchą grzankę, więc pierwsze kilometry nie wyglądały ciekawie. Źle się czułam; bolała mnie głowa, nie miałam siły, w dodatku wspinaliśmy się coraz wyżej, więc zmieniało się ciśnienie. Fatalny stan. Gdy w końcu doszliśmy do SSM w Wieszczynie, poczułam ulgę.

           To jeden z punktów kontrolnych, gdzie nasza karta musiała zostać podbita, a my mieliśmy ok. 30 minut odpoczynku. Skorzystałam z tego i początkowo udałam się na wieżę widokową, która znajdowała się tuż za schroniskiem. Piękne widoki, piękna wysokość. Tak, mam lęk wysokości, ale przecież najlepsze w tym wszystkim są te uginające się nogi i ścisk zapierający dech w piersiach. Przecież o to chodzi, żeby przezwyciężać swoje słabości, prawda?

          Będąc już w schronisku złapałam za telefon. Pół dnia bez internetu to długo jak dla mnie. No to szybkie połączenie wi-fi i wzięłam się za pierwszy tego dnia posiłek. Kąsałam bułę raz po raz wpatrując się w ekran telewizora wiszącego na ścianie. Koleś, który trzymał w dłoni zmieniarkę skakał z polskiej telewizji i kabaretu na telewizję Trwam i Mszę Świętą. Wokół same "hibzdery", więc i tak nie było do kogo szczęki otworzyć. A co, msza też mi się przyda, szczególnie teraz, kiedy opadam z sił. Może Bóg ześle mi trochę mocy, albo przynajmniej wiary we własne siły.









           Nie będę opisywała szczegółów. Odcinki trasy naprawdę sporo się od siebie różniły. Obejmowały one zarówno drogę asfaltową, polną, łąki, ścierniska, wąskie ścieżki leśne oraz leśne drogi, gdzie błoto sięgało kostek. Wspomniałam już o "hibzderach". No to teraz sobie wyobraź jak ich pięknie wypolerowane buty nike czy air max zanurzają się w błotku, brudnym, mokrym i głębokim, jak na naturę przystało. Widok bezcenny. I kto by pomyślał, że będą z tego powodu marudzić, gdy ktoś inny w tym czasie za takie rarytasy jakimi jest kąpiel błotna płaci spore pieniądze. Nigdy nie zrozumiem nowego pokolenia. 

          Idąc łagodniejszym fragmentem naszej 22 kilometrowej trasy mieliśmy okazję przejść po drewnianych mostkach czy przy małych, niedawno zasadzonych drzewkach, którym to przypisano imiona na cześć zasłużonych ludzi mających z tego typu wyprawami wiele wspólnego. Moim zdaniem to świetny gest.

           Nie obyło się bez czekania na drugą część grupy, która na 2 km przed metą została w tyle gubiąc się w dobrze oznakowanym miejscu. No cóż, takie rzeczy się zdarzają. Ważne, że z daleka unosił się dym z ogniska rozpalonego na polanie, gdzie kończyła się nasza przygoda. Poczułam się jak w "Zagubionych". Kierowałam się w stronę dymu, a końcowy odcinek wraz z towarzyszami podróży przeszłam na skróty, coby koła nie robić, a jak najszybciej usiąść i siedzieć, siedzieć i siedzieć...
     
             Losowanie nagród odbyło się dość sprawnie. W zeszłym roku wróciłam z maratonu z kijkami do Nordic Walkingu oraz zestawem przydatnych gadżetów. W tym roku wróciłam z czymś większym i lepszym. Wróciłam z wielką satysfakcją dotyczącą tego, że moja skromna (Ależ oczywiście!) osoba mogła przyczynić się do wygranej dla mojego ex liceum. 400 PLN drogą nie chodzi, za to my przeszliśmy wieloma drogami i te 400 złociszy zdobyliśmy, tym samym pierwsze miejsce należy do nas. 

          Pomijam fakt, że z miejsca mety miałam jeszcze 4 km do PKP, ale w dobrym towarzystwie można było iść nawet dalej.

          Po powrocie do domu ujrzałam gar tuszonki, za którą od razu się wzięłam, Nie, nie chodzi tu o konserwę wojskową. Trzeba tego spróbować, by wiedzieć co to takiego. Kubki smakowe zostały zaspokojone, kąpiel odhaczona. Przyszedł czas na plastry rozgrzewające i maści przeciwbólowe. Bo jak przez cały maraton nic mi nie było, gdy tylko usiadłam rozbolało mnie wszystko. Nie umiałam chodzić po schodach, czułam wszystkie mięśnie. Były spięte, jakby ciągle zaciśnięte. Na łóżku nie umiałam się nawet obrócić, ale ciągle sobie powtarzałam, że tak miało być. Gdyby nie moje wakacyjne lenistwo, nic by mi nie było. Nie minęło dużo czasu, a zasnęłam. Poranek rozpoczęłam z lekkim bólem kończyn i kręgosłupa, ale miałam co robić, więc rozruszałam odpowiednio ciało. 

            Nie chcę sobie obiecywać, że poprawię kondycję, ale za rok mam ogromną ochotę spróbować swoich sił na dystansie kilometrów pięćdziesięciu. Ot tak, poprzeczkę trzeba podnosić. 






Życzyłabym Tobie i sobie więcej tak aktywnie spędzonych sobót. 













Anita

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz