piątek, 24 października 2014

Nyż demograficzny.

          Gdyby ktoś mi powiedział w trakcie wakacji, iż mamy niż demograficzny, wyśmiałabym go bardzo mocno. Przecież mimo, iż młode małżeństwa nie decydują się na dzieci, to nastolatki nadrabiają ilością wpadek, głównie właśnie wakacyjnych.

           To jakże niepozorne zjawisko o charakterystycznej dla dziedziny geografii nazwie niesie za sobą dużo złego. Przekonałam się o tym na własnej skórze "studiując" przez minione trzy tygodnie.

          To, że o marzenia warto walczyć wiem. Ale jeśli stoją one nad przepaścią, nie wiadomo jaki krok poczynić, by wyszło na dobre dla nas, by ich nie zepsuć, nie zepchnąć w ten dół.

         Taka właśnie przepaść pojawiła się w moim życiu. W moim studenckim życiu. Nie było łatwo z wyborem kierunku, ale kiedy już podjęłam decyzję i spotkałam się z różnymi opiniami na temat tego co zrobiłam, wydawało mi się, że będzie z górki.

          Niestety mimo, iż po dniu adaptacyjnym wróciłam uśmiechnięta od ucha do ucha, każda kolejna wizyta na uczelni kończyła się coraz to gorszym nastrojem i brakiem chęci do studiowania.

          Ludzie przychodzili, odchodzi. Wydawałoby się to być naturalnym zjawiskiem. Wszak przecież tak wyglądają początki. Nie zawsze rzeczywistość odzwierciedla to, co w ulotce reklamowej. Ale nie jest to naturalne, gdy taka rotacja ma miejsce w grupie ok. siedmioosobowej.

         Tak, tyle by nas było na całym roku. Po co otwierali kierunek, skoro wiedzieli, że taka bida?

         Nie wiem, nie rozumiem TEJ uczelni. Na początku zapewnienia opiekunki roku mnie uspokoiły, natomiast ostatnio nie wiem cóż mam poczynać, by nie być rok do tyłu w drodze do marzeń. Marzeń, których i tak nikt nie rozumie, ale to moje marzenia. Jak na egoistkę przystało, będę się ich mocno trzymała.

          Jestem zrażona w stosunku do uczelni, na której jeszcze studiuję. Piszę "jeszcze", bo myśli w głowie tysiące, a wcielenie tego wszystkiego w życie nie jest takie proste. Być może tu zostanę.

          I tak oto z pięciu specjalizacji zostaną otworzone dwie, z czego jedna z wielką łaską ze strony władz uczelni. Oczywiście żadną z propozycji nie jestem zainteresowana. Bowiem szłam TAM na studia, by robić to co lubię, a nie to, co mi narzucą.

          Ulotka była zachęcająca. Pomoc z każdej strony, w każdej sprawie. Możliwość wyboru dalszej drogi edukacji... Jaki kurczę wybór, skoro nawet odezwać się nie pozwolą?

          Już ostatnio bardzo się cieszyłam. Skład roku został zwiększony o jedną sztukę płci pięknej. W końcu! Z facetami jest spoko, ale to właśnie ich zazwyczaj nie ma i nie ma się też komu odezwać, gdy jednak wypada coś powiedzieć na polecenie wykładowcy.








         A teraz?
         Pogoda przecież wszystkiemu sprzyja, wcale chora nie jestem, przecież nikt nie odszedł ZNÓW z naszego roku, przecież wcale nie muszę widywać ludzi, których na oczy widzieć nie chcę, bo na ich widok robi mi się niedobrze, wcale nie mam kiepskiego nastroju, wcale nie muszę spędzać 3x 3-4h w tygodniu w autobusie słuchając gwary śląskiej, wcale nie narzekam, wcale nie jest mi trudno wygramolić się rano z łóżka w dni wolne.

          Przecież chce mi się żyć!













          P.S. Nie wiem ile jest prawdy w tym, że sny, które się pamięta, zostają spełnione, w każdym razie mój autobus normalnie funkcjonował. Tak! Shrek poruszał się po drodze i nic mu nie dolegało. Zatem cierpliwie czekam, bo niedługo koniec przeszczepu.





















Anita.

środa, 1 października 2014

Muszę się wypisać...

           Tak po prostu, zwyczajnie. Coś mnie boli, ust nie ma do kogo otworzyć, więc się wypiszę.


           Wczesna pobudka, jeszcze lekki półmrok, a ja nakładam czarny tusz na rzęsy, starając się zrobić to tak, aby nie ubrudzić sobie całego nosa. Dobra... gotowe. Ścieram nadmiar pozostały przy kącikach oka, biorę torbę, grzanki; jedną zaciskam zębami, drugą chwytam dłonią i pędzę do czarnej strzały. Tym razem zasiadam na miejscu pasażera, gdyż za chwilę wysiadam, a chciałabym jeszcze skonsumować owe grzanki. Chrup, chrup i pierwszy głód zaspokojony. Wysiadam przy przystanku, siadam na ławce i czekam. Czekam na pojazd, który teoretycznie zabierze mnie do moich marzeń, jak się okazuje ulotnych i nie zawsze realnych.

           Nadjeżdża autobus. Zagadywana przez dziewczynę siedzącą obok leniwie podnoszę tyłek z ławki i idę w stronę pojazdu, za przejażdżką którym tak bardzo "tęskniłam". Od marca nie korzystałam z usług PKS, z jednym małym "warszawskim" wyjątkiem.

           Kupuję bilet, siadam w połowie pojazdu i zakładam skullcandy. (Nie wiedziałabym, że tak nazywają się moje słuchawki, gdyby nie mój dobry kolega. Pozdrawiam.)Teraz jestem w swoim świecie. Przede mną co najmniej 1 godzina i 15 minut słuchania muzyki. W sumie mogłam jechać samochodem, ale uparcie trzymałam się wersji, że czas odważnie wsiąść do autobusu i sprawdzić jego umiejętności. Jak się okazało czas podany w rozkładzie był blefem totalnym, a na miejsce dotarłam sporo później niż chciałam. Ale wracając do samej podróży...

           30 przystanków na trasie to trochę sporo, co ruszymy, autobus się rozpędza, to znów hamujemy, bo przed nami kolejny przystanek. Ludzie wsiadają, robi się tłoczniej, ale nadal jest przyjemnie, chłodno. W końcu mamy wczesną porę dnia. Ku mojemu zdziwieniu, nikt nie zajął koło mnie miejsca. Nie było to jednak problemem.

           Problem pojawił się wtedy, gdy w jakieś "śląskiej" wiosce wsiadła pewna dziewczyna z chłopakiem i usiedli za mną. Byli to zapewne dobrzy znajomi. Nie żebym podsłuchiwała, ale mimo muzyki wydobywającej się z moich słuchawek, słyszałam wszystko o czym rozmawiali. Zresztą pewnie nie tylko ja, bowiem porozumiewali się bardzo głośno i bez owijania w bawełnę, większość pasażerów musiała ich słyszeć. Było to mniej więcej tak:

D- dziewczyna
C- chłopak



D: Sał kukej ino, ta xyz dałlej nie wyplewiła żech se przy chodnijku.
C: Ty, jał żech słyszoł, że ona to w rajchu je i geldy zarobia na ten ancug dla chłopa.



           Po krótkiej wymianie słów między "parą" zwiększyłam głośność na telefonie i Sia zagłuszała gwarę, za którą niespecjalnie przepadam. Niestety kolejny utwór był ciszej nagrany, więc chcąc nie chcąc musiałam się przysłuchiwać konwersacji współtowarzyszy podróży. Przemieszczaliśmy się jak ślimak, ale zawsze to kilka km dalej, więc tematy do śląskich pogaduszek wciąż się pojawiały:


C: Papa wczoraj pomóg mi znolyźć toł zicherka, co żech zgubił na pastwie.
D: Oo, to dobrzyj, bo Achim chciał jamrać na Ciebiej do muter.


           Zaczyna się we mnie wszystko gotować. W dodatku dziewczyna siedząca za mną marudzi, że niewygodne te autobusy wbijając mi w plecy swoje kolana przez jakże cienkie oparcie siedzenia. Próbuję napierać na to siedzenie, aby poczuła, że jej kolana bardziej spoczywają na moich plecach niż na twardym oparciu, ale "dziołcha" jest nieugięta. W końcu odpuszczam, co daje mi w pewien sposób masaż do końca naszej podróży. Powiem szczerze, iż byłam na przyjemniejszym masażu.



            Swoją drogą zastanawiam się jak długo gwara będzie się ciągnęła za pochodzeniem śląskim?/ niemieckim? Wydaje mi się, iż wraz z nadejściem nowych pokoleń wyposażonych odgórnie w smartfon'y, fullcap'y, airmax'y gwara przestanie być modna i młodzi ludzie zaczną się jej wstydzić. Osobiście wstydziłabym się tego, ale szanuję ludzi, którzy wiernie przy niej trwają używając jej w pracy, urzędach itd.




           Kończąc swoją podróż wychodzę z autobusu przepuszczana przez jakiegoś chłopaka. Ze zdziwienia zapomniałam mu podziękować, ale myślę, że Pan Bóg mnie wyręczy, jeśli Go o to poproszę. Ściągam skullcandy i zaczynam słuchać budzącego się Opola. Takkk, cudownie. Nikogo nie znam, nikt się głupio nie patrzy, dla nikogo nie wyglądam dziwnie. Może to jednak był autobus zmierzający do moich marzeń?
















Anita.