środa, 31 grudnia 2014

Niby Sylwester, a jednak Blue Valentine.

          Nie jestem fanką filmów, nie podążam za nowościami, a film "Blue Valentine" trafił przed moje oczy przypadkowo. Dobrze się stało.

          Jest to amerykański melodramat z elementami erotyki, który swoją premierę miał w 2010 roku.

          Te niecałe dwie godziny przedstawiają historię rozpadającego się małżeństwa. Sytuacja została przedstawiona bardzo łagodnie, namiętnie i z klasą.

          Bardzo podobały mi się wstawki z lat młodości głównych bohaterów, kiedy to zostało pokazane zakochiwanie się, szalone przygody czy ślub dwojga młodych ludzi w momencie, kiedy to blond bohaterka jest w ciąży z partnerem z poprzedniego związku.

          Nie byłabym sobą, gdybym nie wyłapała w filmie dobrej muzyki. W tej się bezwarunkowo zakochałam....











          Film jest bardzo lekki, przyjemnie się go ogląda. Polecam na nudny, pochmurny dzień bądź oczywiście wieczór, kiedy to można zwinąć się w naleśnika i wytężyć swoje ślepia w stronę ekranu komputera. 












Nadejście Nowego Roku nie jest dla mnie kończącym się kolejnym etapem, więc nie specjalnie widzę sens celebrowania go. Ale jak już mamy sobie składać życzenia, to życzyłabym sobie większej ilości pomysłów na tego bloga. Aaaaa, zapomniałabym o Tobie. Tobie też wszystkiego dobrego i wpadaj tu częściej!







Anita.

środa, 24 grudnia 2014

Przygoda, Prawda, Prostota. "Zwierzenia kontestatora".

     Jakiś czas temu ogromnie zafascynowała mnie książka pt. "Zwierzenia kontestatora". O jaka byłam szczęśliwa, kiedy niedługo potem wygrałam ją w jednym z internetowych konkursów. Niecierpliwie oczekiwałam listonosza. Nie na darmo czekałam...

     "Zwierzenia" przemówiły do mnie już samą okładką. ("Nie oceniaj książki po okładce." Tak, tak, wiem.)  Książka jest prosta, wydana bardzo nowocześnie (uwielbiam nowe wydania), a z oczu Marka Piekarczyka widniejącego na okładce z daleka przemawia prawda.

     Prawda zostaje przedstawiona także wewnątrz tej wspaniałej lektury. Z każdą kolejną stroną zostaje Nam- czytelnikom uchylony rąbek tajemnicy życia jednego z najważniejszych polskich artystów ostatnich trzydziestu pięciu lat.








     Nie lubię historii, ale ta, przedstawiona między wierszami w owej książce  dobitnie trafiła do mojej głowy. Leszek Gnoiński, który przeprowadził rozmowę z Markiem Piekarczykiem (Ogromny szacunek, świetna robota!) pytał rockmana o Jego idoli, o wyprowadzkę z rodzinnego domu, o problemy z Milicją Obywatelską, o wszystkie przygody, które spotkały muzyka w Jego dotychczasowych latach życia, o wzloty i upadki, pierwsze miłości, dzieci.


     Postać Marka Piekarczyka była mi znana, lecz dopiero w jednym z muzycznych programów miałam okazję przyjrzeć Mu się bardziej. Wyróżniał się na tle pozostałych trenerów i bardzo się cieszyłam, gdy wybierano właśnie Jego. Może trochę ze względu na rodzaj wykonywanej przez Niego muzyki. Jest mi po prostu bliska i chciałabym widzieć więcej ludzi wykonujących taką muzykę.










     Wokalista TSA jest męski, uczciwy i bardzo szczery w każdym słowie, jakie prezentuje w swojej Autobiografii. Przedstawia niesamowite przygody, których prawdziwie mogę Mu pozazdrościć. Dziś mało kto miałby odwagę walczyć o marzenia. Sama nie odważyłabym się na siedemdziesiąt procent decyzji, jakie podjął "Piekar". Honor brał górę w każdym Jego działaniu. Zarówno tym bardziej, jak i mniej przemyślanym.

      Autsajder jest naturalny i życzliwy, przez co można się z Nim mentalnie zaprzyjaźnić już po kilku stronach "Zwierzeń". Każda intrygująca informacja poparta jest zdjęciami. Znajdujemy zarówno te czarno białe, jak i w kolorze. Na końcu książki odnajdujemy niepublikowane teksty piosenek i wiersze. Nie muszę dodawać, że co dziesiątą stronę zaciągałam się zapachem książki. Takie zboczenie czytelnika.




     Bez względu na wszystko Marka Piekarczyka będę ceniła za dobroć, mądrość, której nauczyło Go życie i którą przekazuje światu, wrażliwość z jaką odbiera wszystko dookoła oraz długie włosy, za którymi szaleję. Natomiast "Zwierzenia kontestatora" polecam wszystkim. Każdy wyciągnie z tej obszernej lektury coś bliskiego swemu sercu.














Anita.

niedziela, 21 grudnia 2014

Deyacoda, czyli ciut mocniej niż lubię.

      Dwa dni temu stałam się posiadaczką EPki Deyacody. Szczerze pisząc, była mi to kapela nieznana. Ale to nie znaczy, że miałam odłożyć płytę na półkę i od czasu do czasu ścierać z niej kurz.

     Odpaliłam płytę i przesłuchałam ją kilka razy. Na początku, jak to bywa z dobrymi produkcjami, muzyka nie przypadła mi do gustu. Na szczęście z każdym kolejnym odpaleniem płyty, słuchało mi się jej coraz lepiej.

     Zapoznałam się także z historią oraz składem zespołu. Nie ukrywam, iż Deyacodę tworzą bardzo przystojni mężczyźni. Choć grają od 2006 roku, jestem pewna, iż rzeszę fanek zdobyli w pięć minut.

     Deyacoda EP liczy cztery kawałki o mocnym brzmieniu. Ciut za mocnym jak na moje ucho, ale dźwięki całkiem gładko trafiały tam gdzie trzeba. Najbardziej spodobał mi się kawałek "Falling Down".













     Jeśli chodzi o oprawę płyty, jest taka jaką lubię. Zachęca prostotą, a nie świecidełkami i innymi pierdołami. Jest też nieco mroczna, co bardzo dobrze komponuje się z muzyką, jaką wykonuje przytoczony w tym poście zespół. Metal i hard rock w klasycznym wydaniu.


     Nie ma w tej płycie nic, coby mnie szczególnie urzekło, niemniej jednak uważam, iż warto taką płytę posiadać w swoim zbiorze, szczególnie, gdy jest się fanem zespołu, wybijającego się z tłumu kapel o mocnym brzmieniu.





















Anita.







   

"Last Christmas I gave you my heart..."

    czyli rzeczy, bez których nie istniałyby święta.




     Bo bo tak szczerze, każdy z Nas zwraca uwagę na charakterystyczne rzeczy, które nadają grudniowi klimatu i po prostu tworzą Święta. Ja również posiadam listę takich czynników.

     Wbrew pozorom, nie są to wykwintne, przypisane tylko Świętom potrawy, które przygotowuje moja mama. W Święta żywię się tylko rybą (gotowaną) i słodyczami. Co roku gwałtownie spada mi waga. Nie mam powodów do radości.

     Nie są to także ciepłe chwile spędzane w gronie najbliższych. Zazwyczaj coś idzie nie tak i już po chwili ktoś strzela fochami.

     Nie są to też prezenty. Zwykle jestem niezadowolona i kończy się to smutkiem po mojej i  Świętego Mikołaja stronie.

     Nie jest to także koniec adwentu, z którego cieszą się wierzące osoby lubiące dobrą zabawę. Wtedy mogą "legalnie", "bez grzechu" udać się na dyskotekę. W adwencie huczne zabawy i obżarstwo nie są wskazane. Szczególnie, gdy ktoś tak sobie postanowi.












     Na moje święta składa się przede wszystkim Kevin.Tak, mam prawie dwadzieścia lat, a wciąż oglądam Kevina ukazując emocje jak wtedy, gdy moim oczom ukazał się po raz pierwszy. Trochę mi smutno, że co roku emitują go coraz szybciej, ale dzięki temu moje Święta zaczynają się wcześniej.

     Mandarynki. O takkk! Z tego co mi opowiadają, dawniej świąteczny rarytas. Niech i tak zostanie. Latem nie sięgam po ten owoc, bo szczerze mandarynka do lata mi nie pasuje. Ale w grudniu to co innego. Kiedy po raz pierwszy od dłuższego czasu poczuje się ten zapach, aż chce się zaśpiewać: "Last Christmasss...!"

     A jak już jesteśmy przy znanym wszystkim utworze zespołu Wham, to warto wspomnieć o wszystkich świątecznych songach, które osobiście kocham. Zdarza mi się włączyć taką piosenkę latem, ale nie oszukujmy się, to nie to samo co przed Świętami prosto z głośników radia. W tym roku Radio ZET Gold serwuje świąteczne utwory, pastorałki i obcojęzyczne kolędy praktycznie non stop. Jestem tak bardzo uradowana!

     Święta kojarzą mi się z tłumem ludzi, który od samego rana w Wigilijny Dzień przedziera się przez mój dom. Tak, moja mama na urodziny dwudziestego czwartego grudnia i od rana przychodzą do Niej goście. Niby wesoło, ale jednak wszystko na wariackich papierach i w biegu nakrywanie do kolacji.

     Ostatnią rzeczą, bez której nie wyobrażam sobie Świąt Bożego Narodzenia, to śpiewanie w kościele kolęd przy akompaniamencie organisty, jednocześnie mojego sąsiada. Nikt nie gra i nie śpiewa tak jak On. Jest prosto, klimatycznie i smacznie. Tak jak lubię.













     Myślę, że każdy z Nas ma pewien (nie chcę pisać, że utarty, ale chyba jednak) schemat Świąt i choćby chciał, to nie usunie go z głowy.

     Minusem jest to, że od kilku lat brakuje śniegu. Ale jako, że jestem osobą ciepłolubną, aż tak strasznie nie ubolewam, i wystarczy mi tych pięć rzeczy, które przytoczyłam wyżej, aby odhaczyć Święta 2014.







     Życzę Wszystkim dużo radości i energii. Aby te Święta były dobre pod każdym względem.



















Anita.


niedziela, 30 listopada 2014

Bezsenność.

     Choć to przypadłość, na którą cierpi się nie z własnej woli, ja właśnie dziś postanowiłam, że będę miała problem ze snem.

     I nie chodzi tu wcale o okazję, jaką są Andrzejki. Po prostu mam kiepski nastrój i chcę w nim trochę potrwać.

     Zrobiłam sobie nocny spacer w mroźniej atmosferze. Wypatrywałam wilków z Watahy, ale niestety w koło mogłam zaobserwować jedynie kołyszące się, nagie gałęzie drzew.



     Teraz śpiewam pod nosem odpoczywając w swoich czterech kątach.
   
     Polubiłam tą bezsenność.













     P.S. Proszę, wylej mi na łeb kubeł zimnej wody. Nie, to żadne Ice Bucket Challenge. Zwyczajnie potrzebuję oprzytomnieć.















Anita.

sobota, 29 listopada 2014

Wataha- hit czy kit?

     Absolutny hit!

     Jestem  świeżo po "machnięciu" całego sezonu. I choć początkowo komentarze znajomych nie zachęciły mnie nawet do poczytania o fabule serialu, skusiłam się zerknąć na pierwszy odcinek. Skończyłam na szóstym i jestem gotowa obejrzeć to wszystko jeszcze raz.

     Przede wszystkim jestem zadowolona z tego, iż grają tam polscy aktorzy. Uwielbiam taką obsadę, mimo, iż nie wystąpił tam nikt z moich ulubionych osób grających. Wiem jednak, że od teraz grupa ulubieńców wzrośnie o kilka nazwisk.

     Cudowne jest to, że serial trzyma cały czas w napięciu. Nie da się spokojnie leżeć i oglądać tej produkcji jak zwykłego serialiku z komercyjnej stacji telewizyjnej. Człowiek wpatruje się w monitor w poszukiwaniu coraz to nowych elementów układanki i chce całą akcję przeżywać razem z bohaterami.





     Bardzo polubiłam postać Rebrowa i nawet zaczęłam mu współczuć. To niesamowite, jak kilkadziesiąt minut x6 może zawładnąć Twoimi emocjami.

     Nie na darmo do obejrzenia Watahy wybrałam godziny nocne. Nikt nie przeszkadza, można się w pełni skupić i zrozumieć, a przynajmniej starać się zrozumieć fabułę. To nie jest zwykły serial....

     ...to niezwykły serial, który po części staje się czymś fantastycznym, a jednocześnie momentami strasznym jak horror. Oczywiście raziły po oczach wilki i niedźwiedzie, które były podobne do tych, jakie rysuję sobie w Paint'cie, ale jestem w stanie przymknąć oko na taki szczególik.

     Jestem zachwycona faktem, iż serial był kręcony w Bieszczadach. Kocham góry, a Bieszczady to jedno z miejsc, jakie chciałabym kiedyś odwiedzić.

    Jestem gotowa przyznać tej produkcji najwyższą ocenę i stwierdzić, że produkcja ta jest dobra, bo jest polska.




     Niecierpliwie czekam na kolejne sezony!













Anita.

sobota, 15 listopada 2014

Hej słonko.

     O ile dobrze pamiętam, wtorek.

     Mając mnóstwo czasu do odjazdu "limuzyny pekaesowskiej" podążam żółwim tempem w stronę tętniącej życiem części Opola. Oczywiście w uszach słuchawki, pod nosem podśpiewywanie. Każdy napotkany kamyczek kopnę trzy razy, zatrzymam się przy pierwszej lepszej fontannie, to znów idąc obrócę się uśmiechając do nieba, mimo, iż jestem chora i ostatnie dni nie należały do przyjemnych.

     Lubię taki nastrój. Ciemno, klimatycznie, nastrojowo. Spokojnie.

     Mijam jeden przystanek, to znów drugi. Jeszcze mam kilkadziesiąt metrów prostej. Cieszę się, bo lubię chodzić.

     Z daleka widzę, że przy przejściu, które przyjdzie mi za chwilę przekroczyć pali się czerwone światło. Zwalniam zatem jeszcze bardziej. Nawet wydaje mi się, że ludzie wokół mnie pędzą z prędkością światła.

     Nagle zatrzymuje mnie jakiś Pan.


P.- Pan
J.- Ja


P.-"Hej słonko! Przepraszam. Nie będę ściemniał, brakuje mi 80 gr do browara."

     Co za szczery człowiek- pomyślałam.

     Co w takim momencie robi statystyczny Polak? Udaje, że nie słyszy i gna do przodu, albo zaczyna ściemniać. Jako, iż pójście sobie do przodu wyglądałoby jak ucieczka, wybrałam nieświadomie opcję drugą.

J.- "Niestety nie mogę Panu pomóc. Sama idę właśnie na autobus i mam wyliczone  na bilet. Poza tym jestem chora (tu akurat powiedziałam prawdę, ledwo mówiłam) i mam na co wydać posiadane pieniądze."

     Wtedy ku mojemu zdziwieniu mężczyzna powiedział:

P.-" Rozumiem. Życzę Pani wszystkiego dobrego. I dużo zdrowia! Do widzenia!


     Odwzajemniłam miłe i mam nadzieję szczere słowo, po czym z opadniętą szczęką obrałam pierwotny kierunek.










     O napotkanym Panu myślałam jeszcze przez kilka dobrych dni. Nie wyglądał na alkoholika. Nie było czuć od niego procentowymi trunkami ani innymi przykrymi zapachami. Miał kulę, ale radził sobie z chodzeniem. Był schludnie ubrany, na głowie miał czapkę z daszkiem. Jedynie siwa broda dała znać o jego doświadczeniu. Naprawdę dziwne...





     Kilka tygodni później idąc tym samym tempem, tą samą drogą, w podobnym nastroju, mijając te same przystanki dostrzegam na ławeczce jednego z nich właśnie tego Pana. Zdradziła Go kula i czapka. Choć było ciemno, widziałam bardzo dokładnie. Zrobiło mi się smutno. Spał na siedząco pochylając głowę w stronę "ściany" przystanku. Miałam wyrzuty sumienia, że tamtego dnia nie podarowałam mu tej "złotówki". Może On jest bezdomny i niekoniecznie chciał wtedy na alkohol? Może chciał coś zjeść? ...










Mimo smutku jaki mi wtedy towarzyszył, po dziś dzień mijając miejsce naszego pierwszego spotkania mówię sobie:  "Hej słonko". To takie miłe.












Anita.


Cieszę się ich szczęściem.

     Sobotnie popołudnie. Zabijając wolny czas powstały wskutek oczekiwania na brata pobierającego akuratnie korepetycje z matematyki, siedzę w czarnej strzale zaparkowanej w centrum pewnego miasta.

     Będąc przyzwyczajoną do prowadzenia tego jakże koczowniczego trybu życia, zawsze mam przy sobie materiały, którymi mogę uraczyć swoją mózgownicę. Tym razem był to zeszyt do gramatyki ze świeżymi notatkami, które wypadałoby przyswoić na pierwszy dzień nowego tygodnia.
   
     Chcąc mieć wolny wieczór postanowiłam, że wezmę się za to natychmiast, by nie zmarnować żadnej minuty siedząc w samochodzie.
   
     Słońce prażyło konkretnie z każdej strony, okna były maksymalnie uchylone, a czarne pokrowce na siedzeniach bardzo mocno nagrzane. Jak przystało na mnie, zaczęłam w duchu marudzić, że za gorąco, ale po chwili wysoka temperatura nie była już żadnym problemem.

     -A, Ał, B, Bi, C, Ć, Ći, - raz po raz powtarzam alfabet, który postawiłam pierwszy na tapetę.
Nieee, spokojnie! Alfabet znam, tu chodzi o alfabet fonetyczny, który musiałam się "naumieć", by reszta gramatycznej wiedzy wchodziła pod skórę mej głowy jak z płatka.

     Powtarzając na głos kolejne litery alfabetu rozglądam się w koło w poszukiwaniu ciekawych zjawisk. Oooo! Jakiś pan siedząc na balkonie spala papierosa i bacznie mi się przygląda. Czyżby było mnie słychać te dziesięć metrów dalej? No trudno, najwyżej pouczy się pan alfabetu razem ze mną.
   
     Po raz tysięczny wypowiadam na głos pierwszą część alfabetu zapisaną na jednej ze stron zeszytu i zerkam sobie w lusterka. Raz w prawe, raz w lewe, raz we wsteczne. Tak, tam też czasem zerkam, nawet na postoju i wcale nie po to, żeby nałożyć równomiernie szminkę na usta.

     Zauważam po chwili mężczyznę w białej koszulce typu t-shirt, który krąży od chodnika do chodnika, rozglądając się dookoła. Na początku myślałam, że to mieszkaniec tego miasta spaceruje w tak piękną pogodę i podziwia uroki zabytkowych budynków zlokalizowanych w centrum.

      Po chwili jednak dało się we znaki, że owy mężczyzna czegoś/ kogoś szuka. Gdybym chociaż wiedziała kogo/ czego to mogłabym mu pomóc. Szczególnie, że siedziałam w samochodzie już prawie od godziny i sama zdążyłam prześwietlić wzrokiem okolicę.

     Nie chcąc się narzucać skupiłam się na notatkach, póki mojej uwagi nie oderwał samochód parkujący na przeciwko. Za kierownicą siedziała kobieta, która szybko opuściła pojazd i pognała w stronę mojej lewej. Wtedy też facet błądzący od jakiegoś czasu po rynku zaczął kroczyć w jej stronę wykrzykując: "Kaśkaa!"

     Patrzę na niego, patrzę na nią. On przyspiesza, ona jeszcze bardziej w ogóle nie reagując na wykrzyczane przez mężczyznę imię. Myślę sobie, kolo faktycznie musiał ją z kimś pomylić. Zanurzam więc głowę w gramatyce.

     - A, Ał, B, Bi, C, Ć, Ći... - znów powtarzam to samo.
Gdy podnoszę głowę, mym oczom ukazuje się "para" wyraźnie kłócąca się przed samochodem, zaparkowanym na przeciwko. Jako, iż dzieliły nas niecałe 3 metry, ich wrzaski były dostatecznie dobrze słyszane.

      Po pierwszych słowach, które młodzi wymienili między sobą, stwierdziłam, że byłby z tego dobry scenariusz do filmu, ale post na bloga też można by napisać. I tak oto odłożyłam gramatykę w ciemny kąt, a do ręki wzięłam notes i długopis. W miarę możliwości notowałam to, co usłyszałam.

K.- kobieta
M.- mężczyzna


K.- Nieee! Ja jada do domu!
M.- Aniołku, proszę! Wcale Cię nie zdradziłem!
K.- ...
M.- Urwa mać! Kaśka!


     Robi się coraz ciekawiej. Nasłuchuję więc dalej.


M.- Nie masz prawa mnie tak osądzać!
K.- Nigdzie nie jada! Chcesz jedz som!



      Ruch na rynku coraz większy, przez co niektóre fragmenty rozmów nie były przeze mnie słyszane. Mimo to notowałam co się dało.


K.- Nie, powiedziałam nie! Co Ty myślisz, że jak zrobisz maślane oczy, to to na mnie działa?!
M.- Kotek, proszę...
K.- Proszę bardzo! Pojadę z Wami na mecz i Twoi koledzy znów będą się śmiali?
M.- Nie, nie pojedziemy na mecz. Proszę, chodź do domu!
K.- Znowu mi powiedzą, że ćpałeś...


     Kobieta wyraźnie przechodzi ze stanu wściekłości w głęboki smutek. Siada za kierownicę, lecz mężczyzna zabiera jej kluczyki. Rozmowa wciąż się toczy:


M.- Żebym był głupi czy coś, ale nie rób ze mnie debila. Żebym poszedł na kure*stwo czy coś, ale nic nie zrobiłem! Kaśka, no chodź do domu!
K.- Nigdzie nie idę!

   
     I tak para raz rzuca w siebie obelgami, raz w ciszy zamienia się miejscami i udaje zamyślonych. Nagle nadchodzą posiłki.

      Tuż obok Nivy niepozornie parkują samochód dwaj młodzi mężczyźni. Po tym, iż od razu zaczęli dorzucać swoje pięć groszy do rozmowy między parą, można wnioskować, iż to Ci mężczyźni, o których pretensje miała niejaka Katarzyna we wcześniejszej części kłótni.

      Sytuacja wygląda dość śmiesznie, choć sama sprawa jest poważna. W końcu chodzi tu o związek.

      Z czasem zrobiło mi się głupio. No i przede wszystkim gorąco. Chciałam uchylić drzwi, ale cała akcja toczyła się tuż przed maską mojego samochodu. Stwierdziłam: "Wytrzymam!".

      Dusząc się w jakże wiosennej aurze tej jesieni, powracam do gramatyki. I tak oto w końcu po upływie kilkudziesięciu minut akcja dobiega końca. W pierwszej kolejności odjeżdża kobieta, następnie jej facet wraz z kolegami.

      Na rynku robi się cicho, spokojnie. Słońce szykuje się do zajścia, a ja do odjazdu.

      Wciąż mnie zastanawia, czy sprawa tej pary się wyjaśniła... W pewnym sensie czuję się z nimi powiązana. I wcale nie chodzi o to, iż kobieta przyjechała Volkswagenem Polo, a akurat do tej marki mam specjalne podejście. Chodzi głównie o to, że byłam świadkiem kłótni i w czasie tej godziny poznałam połowę ich życia.











     EDIT.:
     Para wygląda na szczęśliwą. Tydzień później w tym samym miejscu, o tej samej godzinie młodzi gruchali sobie w najlepsze. Cieszę się ich szczęściem.




















Anita.
   

piątek, 24 października 2014

Nyż demograficzny.

          Gdyby ktoś mi powiedział w trakcie wakacji, iż mamy niż demograficzny, wyśmiałabym go bardzo mocno. Przecież mimo, iż młode małżeństwa nie decydują się na dzieci, to nastolatki nadrabiają ilością wpadek, głównie właśnie wakacyjnych.

           To jakże niepozorne zjawisko o charakterystycznej dla dziedziny geografii nazwie niesie za sobą dużo złego. Przekonałam się o tym na własnej skórze "studiując" przez minione trzy tygodnie.

          To, że o marzenia warto walczyć wiem. Ale jeśli stoją one nad przepaścią, nie wiadomo jaki krok poczynić, by wyszło na dobre dla nas, by ich nie zepsuć, nie zepchnąć w ten dół.

         Taka właśnie przepaść pojawiła się w moim życiu. W moim studenckim życiu. Nie było łatwo z wyborem kierunku, ale kiedy już podjęłam decyzję i spotkałam się z różnymi opiniami na temat tego co zrobiłam, wydawało mi się, że będzie z górki.

          Niestety mimo, iż po dniu adaptacyjnym wróciłam uśmiechnięta od ucha do ucha, każda kolejna wizyta na uczelni kończyła się coraz to gorszym nastrojem i brakiem chęci do studiowania.

          Ludzie przychodzili, odchodzi. Wydawałoby się to być naturalnym zjawiskiem. Wszak przecież tak wyglądają początki. Nie zawsze rzeczywistość odzwierciedla to, co w ulotce reklamowej. Ale nie jest to naturalne, gdy taka rotacja ma miejsce w grupie ok. siedmioosobowej.

         Tak, tyle by nas było na całym roku. Po co otwierali kierunek, skoro wiedzieli, że taka bida?

         Nie wiem, nie rozumiem TEJ uczelni. Na początku zapewnienia opiekunki roku mnie uspokoiły, natomiast ostatnio nie wiem cóż mam poczynać, by nie być rok do tyłu w drodze do marzeń. Marzeń, których i tak nikt nie rozumie, ale to moje marzenia. Jak na egoistkę przystało, będę się ich mocno trzymała.

          Jestem zrażona w stosunku do uczelni, na której jeszcze studiuję. Piszę "jeszcze", bo myśli w głowie tysiące, a wcielenie tego wszystkiego w życie nie jest takie proste. Być może tu zostanę.

          I tak oto z pięciu specjalizacji zostaną otworzone dwie, z czego jedna z wielką łaską ze strony władz uczelni. Oczywiście żadną z propozycji nie jestem zainteresowana. Bowiem szłam TAM na studia, by robić to co lubię, a nie to, co mi narzucą.

          Ulotka była zachęcająca. Pomoc z każdej strony, w każdej sprawie. Możliwość wyboru dalszej drogi edukacji... Jaki kurczę wybór, skoro nawet odezwać się nie pozwolą?

          Już ostatnio bardzo się cieszyłam. Skład roku został zwiększony o jedną sztukę płci pięknej. W końcu! Z facetami jest spoko, ale to właśnie ich zazwyczaj nie ma i nie ma się też komu odezwać, gdy jednak wypada coś powiedzieć na polecenie wykładowcy.








         A teraz?
         Pogoda przecież wszystkiemu sprzyja, wcale chora nie jestem, przecież nikt nie odszedł ZNÓW z naszego roku, przecież wcale nie muszę widywać ludzi, których na oczy widzieć nie chcę, bo na ich widok robi mi się niedobrze, wcale nie mam kiepskiego nastroju, wcale nie muszę spędzać 3x 3-4h w tygodniu w autobusie słuchając gwary śląskiej, wcale nie narzekam, wcale nie jest mi trudno wygramolić się rano z łóżka w dni wolne.

          Przecież chce mi się żyć!













          P.S. Nie wiem ile jest prawdy w tym, że sny, które się pamięta, zostają spełnione, w każdym razie mój autobus normalnie funkcjonował. Tak! Shrek poruszał się po drodze i nic mu nie dolegało. Zatem cierpliwie czekam, bo niedługo koniec przeszczepu.





















Anita.

środa, 1 października 2014

Muszę się wypisać...

           Tak po prostu, zwyczajnie. Coś mnie boli, ust nie ma do kogo otworzyć, więc się wypiszę.


           Wczesna pobudka, jeszcze lekki półmrok, a ja nakładam czarny tusz na rzęsy, starając się zrobić to tak, aby nie ubrudzić sobie całego nosa. Dobra... gotowe. Ścieram nadmiar pozostały przy kącikach oka, biorę torbę, grzanki; jedną zaciskam zębami, drugą chwytam dłonią i pędzę do czarnej strzały. Tym razem zasiadam na miejscu pasażera, gdyż za chwilę wysiadam, a chciałabym jeszcze skonsumować owe grzanki. Chrup, chrup i pierwszy głód zaspokojony. Wysiadam przy przystanku, siadam na ławce i czekam. Czekam na pojazd, który teoretycznie zabierze mnie do moich marzeń, jak się okazuje ulotnych i nie zawsze realnych.

           Nadjeżdża autobus. Zagadywana przez dziewczynę siedzącą obok leniwie podnoszę tyłek z ławki i idę w stronę pojazdu, za przejażdżką którym tak bardzo "tęskniłam". Od marca nie korzystałam z usług PKS, z jednym małym "warszawskim" wyjątkiem.

           Kupuję bilet, siadam w połowie pojazdu i zakładam skullcandy. (Nie wiedziałabym, że tak nazywają się moje słuchawki, gdyby nie mój dobry kolega. Pozdrawiam.)Teraz jestem w swoim świecie. Przede mną co najmniej 1 godzina i 15 minut słuchania muzyki. W sumie mogłam jechać samochodem, ale uparcie trzymałam się wersji, że czas odważnie wsiąść do autobusu i sprawdzić jego umiejętności. Jak się okazało czas podany w rozkładzie był blefem totalnym, a na miejsce dotarłam sporo później niż chciałam. Ale wracając do samej podróży...

           30 przystanków na trasie to trochę sporo, co ruszymy, autobus się rozpędza, to znów hamujemy, bo przed nami kolejny przystanek. Ludzie wsiadają, robi się tłoczniej, ale nadal jest przyjemnie, chłodno. W końcu mamy wczesną porę dnia. Ku mojemu zdziwieniu, nikt nie zajął koło mnie miejsca. Nie było to jednak problemem.

           Problem pojawił się wtedy, gdy w jakieś "śląskiej" wiosce wsiadła pewna dziewczyna z chłopakiem i usiedli za mną. Byli to zapewne dobrzy znajomi. Nie żebym podsłuchiwała, ale mimo muzyki wydobywającej się z moich słuchawek, słyszałam wszystko o czym rozmawiali. Zresztą pewnie nie tylko ja, bowiem porozumiewali się bardzo głośno i bez owijania w bawełnę, większość pasażerów musiała ich słyszeć. Było to mniej więcej tak:

D- dziewczyna
C- chłopak



D: Sał kukej ino, ta xyz dałlej nie wyplewiła żech se przy chodnijku.
C: Ty, jał żech słyszoł, że ona to w rajchu je i geldy zarobia na ten ancug dla chłopa.



           Po krótkiej wymianie słów między "parą" zwiększyłam głośność na telefonie i Sia zagłuszała gwarę, za którą niespecjalnie przepadam. Niestety kolejny utwór był ciszej nagrany, więc chcąc nie chcąc musiałam się przysłuchiwać konwersacji współtowarzyszy podróży. Przemieszczaliśmy się jak ślimak, ale zawsze to kilka km dalej, więc tematy do śląskich pogaduszek wciąż się pojawiały:


C: Papa wczoraj pomóg mi znolyźć toł zicherka, co żech zgubił na pastwie.
D: Oo, to dobrzyj, bo Achim chciał jamrać na Ciebiej do muter.


           Zaczyna się we mnie wszystko gotować. W dodatku dziewczyna siedząca za mną marudzi, że niewygodne te autobusy wbijając mi w plecy swoje kolana przez jakże cienkie oparcie siedzenia. Próbuję napierać na to siedzenie, aby poczuła, że jej kolana bardziej spoczywają na moich plecach niż na twardym oparciu, ale "dziołcha" jest nieugięta. W końcu odpuszczam, co daje mi w pewien sposób masaż do końca naszej podróży. Powiem szczerze, iż byłam na przyjemniejszym masażu.



            Swoją drogą zastanawiam się jak długo gwara będzie się ciągnęła za pochodzeniem śląskim?/ niemieckim? Wydaje mi się, iż wraz z nadejściem nowych pokoleń wyposażonych odgórnie w smartfon'y, fullcap'y, airmax'y gwara przestanie być modna i młodzi ludzie zaczną się jej wstydzić. Osobiście wstydziłabym się tego, ale szanuję ludzi, którzy wiernie przy niej trwają używając jej w pracy, urzędach itd.




           Kończąc swoją podróż wychodzę z autobusu przepuszczana przez jakiegoś chłopaka. Ze zdziwienia zapomniałam mu podziękować, ale myślę, że Pan Bóg mnie wyręczy, jeśli Go o to poproszę. Ściągam skullcandy i zaczynam słuchać budzącego się Opola. Takkk, cudownie. Nikogo nie znam, nikt się głupio nie patrzy, dla nikogo nie wyglądam dziwnie. Może to jednak był autobus zmierzający do moich marzeń?
















Anita.

wtorek, 30 września 2014

Prudnickie Rolki w towarzystwie RoleOpole, czyli sobota na wesoło.

           Sobotnie popołudnie. Teoretycznie ostatnie wakacyjne, praktycznie się okaże. Wsiadam do czarnej strzały i gnam na ciekawą, prężnie rozwijającą się akcję do jednego z pobliskich miast.


            Zostawiwszy samochód pod przyjaciółką większości Polaków- Biedrą, udaję się w kierunku Łaźni Miejskiej. To właśnie na parkingu przed tym budynkiem startuje III przejazdówka miłośników rolek. Oczywiście wybierałam się na tą akcję od pierwszej przejazdówki, ale nie od dziś wiadomo, że to co zaplanuję, nigdy się nie udaje. Ważne, że teraz dotarłam i nawet miałam rolki!

           Na odgrodzonym placu zebrała się spora grupa zarówno biorących udział w wydarzeniu, jak i samych obserwatorów. Co ciekawe, przedział wiekowy był naprawdę szeroki: były dzieciaczki w wózkach, młodzież, a nawet osoby starsze, które zapewne postanowiły urozmaicić sobie słoneczne popołudnie lub po prostu trafiły tu przypadkowo.

           Każdy kto posiadał rolki rozgrzewał się na niewielkim obszarze jeżdżąc najlepiej jak tylko potrafi. No prawie każdy, bo ja wybrałam siedzenie na krawężniku i podziwiane innych, w szczególności grupę RoleOpole, która pojawiła się chwilę później.
Ach, czego to oni nie potrafią. Wiedziałam o Nich, o Ich umiejętnościach, ale nie miałam okazji zobaczyć tego na żywo. Szczena opadała mi z każdą sekundą, bowiem kiedyś sama zaczęłam się uczyć slalomu itp., ale mój zapał skończył się wraz z końcem któryś tam wakacji.

            Minuty leciały, aż wreszcie Mirek powitał wszystkich bardzo gorąco i RoleOpole zaczęły swój pokaz. Najlepszych momentów nie uwieczniłam, ale później postanowiłam, że użyję mojego najcudowniejszego telefonu na świecie, który jest ze mną już czwarty rok, nie jest dotykowy, co więcej nie zamieniłabym go na żaden inny, aby wykonać kilka amatorskich ujęć.

     Kliknij!

     Tu także kliknij!


            Prudnickie Rolki także pokazały na co Je stać i wszyscy razem (pragnę wspomnąć, iż to spotkanie miało na celu integrację ludzi poruszających się na rolkach, rowerach, wózkach, deskorolkach i innych) ruszyliśmy ulicami miasta rozruszać mięśnie. Pogoda sprzyjała, było naprawdę gorąco, szczególnie po przejechaniu kilku km.

           Na początku oczywiście wszyscy poruszaliśmy się zwartą grupą, a co najważniejsze po chodnikach. Niestety każdy zmotoryzowany człowiek chce poczuć wolność, wiatr we włosach i swobodę, więc porządek został zatracony i każdy gnał na złamanie karku przed siebie, nie ważne, czy chodnikiem, drogą, trawnikiem... liczyła się dobra zabawa. Tak dobra, że jako grupa dostaliśmy dwa upomnienia od mundurowych, właśnie za poruszanie się po drodze asfaltowej. Ach ta władza...


           Podążając do "mety" opadałam już z sił. Kondycji to ja nie mam, za to cała reszta owszem. Na szczęście nikt nie musiał mnie transportować na parking, obciachu sobie nie narobiłam, a bawiłam się przednio. Wszystkim ludziom poruszającym się na rolkach dobrze patrzy z oczu. Polubiłam Ich!

         Po całym jakże przyjemnym spotkaniu udałam się na rynek, gdyż tam można było naładować się rockową energią. Miejscowe kapele dawały czadu, choć widownia była skromna. Wszystko smacznie i z przyjaznym nastawieniem.

          Pokręciłam się jeszcze chwilę po kostce brukowej i stwierdziłam, że to koniec na dziś. Stopy mi napuchły, czułam, że szykuje się jakieś otarcie (na tych rolach jeździłam pierwszy raz i pewnie ostatni), więc udałam się do samochodu. I tak oto powędrowałam do domu, gdzie opróżniłam cały wodopój, a pragnienie wciąż nie ustępowało. Wzięłam prysznic, zrobiłam wyjściowy make up i udałam się ponownie do tego samego miasta, już w innym celu. Niestety druga część planowanego dnia nie była sympatyczna, więc poprzestanę na tej, która zostawiła na mej twarzy uśmiech.


      Pozdrawiam Rolki Prudnik i RoleOpole.

Jesteście niesamowici, miło Was było zobaczyć i mam nadzieję, że to nie ostatnie takie spotkanie.













Anita.






wtorek, 16 września 2014

XII Prudnicki Maraton Pieszy.

           Co prawda sprawozdanie z tego wydarzenia napisałam wczoraj, ale jako, iż jest ono dość oficjalne, postanowiłam sklecić tutaj skromniejszy, luźno pisany post.


           13 września upłynął pod znakiem wędrówki. Pod znakiem długiej, trudnej, wesołej, męczącej wędrówki, którą to pokonałam w ramach XII Prudnickiego Maratonu Pieszego. I choć był to mój drugi maraton na dystansie 22 km, zmęczona byłam tak samo jak za pierwszym razem. Leniuchowanie na wakacjach dało się we znaki mimo, iż myślałam, że przez wakacje poprawię kondycję, a w sumie ją zdobędę, bo jak się okazało, nie posiadam jej wcale. 


           Ale do rzeczy...

           Maraton zaplanowałam już na początku lata, dołączyłam do wydarzenia na jakże znanym i lubianym przez większość ludzi portalu społecznościowym jakim jest facebook i wyczekiwałam tej fantastycznej soboty, jak dla mnie jeszcze wakacyjnej.

           Tydzień przed maratonem okazał się deszczowy. Odbiło się to na frekwencji, gdyż dopiero w sobotę rano zaczęło wychodzić słońce i ziemia stawała się bardziej sucha. W piątkowy wieczór mnie samą naszły wątpliwości, czy jest sens iść cały dzień w deszczu... położyłam się spać nie nastawiając budzika. Stwierdziłam, że jeśli się obudzę oznacza to, iż mam iść. Jeśli zaś zaśpię oznacza to, że pójście na te wydarzenie w taką pogodę nie było mi pisane.

          W sobotę o godzinie 8:30 dostałam sms'a, który spowodował, iż otworzyłam oczy. Telefon obudził mnie na szczęście, bo o godzinie 9:00 mieliśmy wystartować spod altany w Parku Miejskim. Pakowałam plecak jednocześnie zakładając spodnie na tyłek. Stawiłam się punktualnie w miejscu zbiórki, po czym i tak ruszyliśmy z piętnastominutowym opóźnieniem.

           Jako, iż ostatnio dopadł mnie stres, a w mej głowie głębią się same kiepskie myśli, posiłki ograniczyłam do minimum. Nie jestem w stanie za dużo przełknąć. Przed maratonem zjadłam suchą grzankę, więc pierwsze kilometry nie wyglądały ciekawie. Źle się czułam; bolała mnie głowa, nie miałam siły, w dodatku wspinaliśmy się coraz wyżej, więc zmieniało się ciśnienie. Fatalny stan. Gdy w końcu doszliśmy do SSM w Wieszczynie, poczułam ulgę.

           To jeden z punktów kontrolnych, gdzie nasza karta musiała zostać podbita, a my mieliśmy ok. 30 minut odpoczynku. Skorzystałam z tego i początkowo udałam się na wieżę widokową, która znajdowała się tuż za schroniskiem. Piękne widoki, piękna wysokość. Tak, mam lęk wysokości, ale przecież najlepsze w tym wszystkim są te uginające się nogi i ścisk zapierający dech w piersiach. Przecież o to chodzi, żeby przezwyciężać swoje słabości, prawda?

          Będąc już w schronisku złapałam za telefon. Pół dnia bez internetu to długo jak dla mnie. No to szybkie połączenie wi-fi i wzięłam się za pierwszy tego dnia posiłek. Kąsałam bułę raz po raz wpatrując się w ekran telewizora wiszącego na ścianie. Koleś, który trzymał w dłoni zmieniarkę skakał z polskiej telewizji i kabaretu na telewizję Trwam i Mszę Świętą. Wokół same "hibzdery", więc i tak nie było do kogo szczęki otworzyć. A co, msza też mi się przyda, szczególnie teraz, kiedy opadam z sił. Może Bóg ześle mi trochę mocy, albo przynajmniej wiary we własne siły.









           Nie będę opisywała szczegółów. Odcinki trasy naprawdę sporo się od siebie różniły. Obejmowały one zarówno drogę asfaltową, polną, łąki, ścierniska, wąskie ścieżki leśne oraz leśne drogi, gdzie błoto sięgało kostek. Wspomniałam już o "hibzderach". No to teraz sobie wyobraź jak ich pięknie wypolerowane buty nike czy air max zanurzają się w błotku, brudnym, mokrym i głębokim, jak na naturę przystało. Widok bezcenny. I kto by pomyślał, że będą z tego powodu marudzić, gdy ktoś inny w tym czasie za takie rarytasy jakimi jest kąpiel błotna płaci spore pieniądze. Nigdy nie zrozumiem nowego pokolenia. 

          Idąc łagodniejszym fragmentem naszej 22 kilometrowej trasy mieliśmy okazję przejść po drewnianych mostkach czy przy małych, niedawno zasadzonych drzewkach, którym to przypisano imiona na cześć zasłużonych ludzi mających z tego typu wyprawami wiele wspólnego. Moim zdaniem to świetny gest.

           Nie obyło się bez czekania na drugą część grupy, która na 2 km przed metą została w tyle gubiąc się w dobrze oznakowanym miejscu. No cóż, takie rzeczy się zdarzają. Ważne, że z daleka unosił się dym z ogniska rozpalonego na polanie, gdzie kończyła się nasza przygoda. Poczułam się jak w "Zagubionych". Kierowałam się w stronę dymu, a końcowy odcinek wraz z towarzyszami podróży przeszłam na skróty, coby koła nie robić, a jak najszybciej usiąść i siedzieć, siedzieć i siedzieć...
     
             Losowanie nagród odbyło się dość sprawnie. W zeszłym roku wróciłam z maratonu z kijkami do Nordic Walkingu oraz zestawem przydatnych gadżetów. W tym roku wróciłam z czymś większym i lepszym. Wróciłam z wielką satysfakcją dotyczącą tego, że moja skromna (Ależ oczywiście!) osoba mogła przyczynić się do wygranej dla mojego ex liceum. 400 PLN drogą nie chodzi, za to my przeszliśmy wieloma drogami i te 400 złociszy zdobyliśmy, tym samym pierwsze miejsce należy do nas. 

          Pomijam fakt, że z miejsca mety miałam jeszcze 4 km do PKP, ale w dobrym towarzystwie można było iść nawet dalej.

          Po powrocie do domu ujrzałam gar tuszonki, za którą od razu się wzięłam, Nie, nie chodzi tu o konserwę wojskową. Trzeba tego spróbować, by wiedzieć co to takiego. Kubki smakowe zostały zaspokojone, kąpiel odhaczona. Przyszedł czas na plastry rozgrzewające i maści przeciwbólowe. Bo jak przez cały maraton nic mi nie było, gdy tylko usiadłam rozbolało mnie wszystko. Nie umiałam chodzić po schodach, czułam wszystkie mięśnie. Były spięte, jakby ciągle zaciśnięte. Na łóżku nie umiałam się nawet obrócić, ale ciągle sobie powtarzałam, że tak miało być. Gdyby nie moje wakacyjne lenistwo, nic by mi nie było. Nie minęło dużo czasu, a zasnęłam. Poranek rozpoczęłam z lekkim bólem kończyn i kręgosłupa, ale miałam co robić, więc rozruszałam odpowiednio ciało. 

            Nie chcę sobie obiecywać, że poprawię kondycję, ale za rok mam ogromną ochotę spróbować swoich sił na dystansie kilometrów pięćdziesięciu. Ot tak, poprzeczkę trzeba podnosić. 






Życzyłabym Tobie i sobie więcej tak aktywnie spędzonych sobót. 













Anita

czwartek, 11 września 2014

Czy w sieci można być s@motnym?

          Wypowiedź zacznę od udzielenia niezbyt konkretnej odpowiedzi na pytanie postawione wyżej. Uważam, że większość ludzi w życiu realnym czuje się bardziej samotna niż internetowi maniacy, do których zresztą sama należę.




          Tyle.

          Co do samej lektury "S@motność w Sieci" (bo to o niej dziś mowa), jest cudowna. Przedstawia sytuację niesamowicie zbliżoną do tej, którą można spotkać we własnym, realnym życiu. Chwata ze serce niczym wygłodniały psiak za kawał szynki i targa naszymi emocjami, gdy my jesteśmy w trakcie przerzucania wzroku do kolejnego wersu.

          Może to dziwne, ale książka jest miła w dotyku. To żaden fetysz. O tak po prostu dodatkowy punkt w obserwacji. Przecież pałętając się po domu lepiej jest trzymać w dłoni książkę, niżeli telefon. A takiej książki nie chce się wypuszczać z dłoni nawet na sekundę.

          Bardzo się cieszę, że stałam się posiadaczką "S@motności..." (Dziękuję!). Dzięki temu dostrzegłam kolejne życiowe wartości i zmieniłam spojrzenie na pewne kwestie.

          Janusz Leon Wiśniewski spisał się na medal, a nawet dwa, skoro po największy bestseller ostatnich lat sięgnęłam już trzeci raz. 








           Przyszła pora, kiedy to natknęłam się w sieci (Ach ta sieć! :) ) na film o tym samym tytule co książka. Nie wahałam się ani chwili, tylko zaczęłam oglądać. I choć po dziesięciu minutach miałam mieszane uczucia myślałam, że to dlatego, iż akcja się dopiero rozkręca. Niestety film w moich oczach okazał się niewypałem.

            Zdaję sobie sprawę, iż nie da się idealnie odwzorować książki i przedstawić jej na ekranie, ale tyle pomiętych wątków i zmienionych elementów nie jestem w stanie nikomu przebaczyć.
Człowiek czytając lekturę wyobraża sobie każdą postać, sytuację. Maluje w głowie obraz, który jest tak piękny, że towarzyszy czytelnikowi do końca książki. Później gdy człowiek włącza film jest zawiedziony, bo inaczej wyobrażał sobie postacie. Jego życie traci sens, a on sam zaczyna się zastanawiać, dlaczego aktorzy grający w filmie nie wyglądają jak Ci, których sam sobie wykreował.

            W tym momencie bardzo się cieszę, że po książkę sięgnęłam szybciej. Po filmie nigdy bym jej nie otworzyła. Ekranizacja tego bestselleru okazała się nudna, mimo, iż grali w niech ciekawi aktorzy.



           Cóż mogę jeszcze dodać...

          Jak widać na załączonym obrazku, czytanie książek jest o wiele lepsze niż sięganie po film. Kształtuje naszą wyobraźnię, ćwiczy zrozumienie teksu, a przede wszystkim składnia mózgowie do myślenia. Zatem nie podkładajmy sobie gotowców w formie ekranizacji, tylko sięgnijmy po to, po co sięga mniej ludzi. Przecież lepiej należeć do lepszej mniejszości, niż do gorszej większości.





Anita.






Pamiętaj!   
"Ten kto nie czyta przeżyje tylko swoje życie, czytający przeżyje więcej."




piątek, 15 sierpnia 2014

Problemy dnia codziennego.

           Od jakiś dwóch miesięcy praca dookoła mego domu wre. Jakiś drenaż czyś coś takiego na głównym planie. Jak to bywa przy tego rodzaju pracy, należy wykopać dół. Głęboki, szeroki i najlepiej długi. Niczym dół na fosę, która ma płynąć wokół budynku. Takie też wykopki zostały wykonane na mym podwórku, przez co straciłam swój ukochany próg, a od wejścia do domu dzieliła mnie solidna przepaść.

          Na początku sobie radziłam. W końcu jakiś tam wf miałam niedawno... znaczy się w marcu. Myślę sobie: "Wysportowana jestem, gibka chyba też, więc co mi szkodzi troszkę sobie poskakać." I tak też pokonywałam wyżej wymieniony dół przez dłuższy czas, aż do momentu, kiedy w naszym domu pojawili się goście, dla których skok przez "szparkę" był nie lada wyzwaniem. Wtedy do akcji wkroczył tata zakładając stabilną kratę, przypominającą most zwodzony. Goście sobie pojechali, a krata przyjęła się na stałe. To znaczy na czas okropnych wykopków, których mam już powyżej czubków kokard.

            Przyszedł deszcz. Nic dziwnego, w końcu mamy lato i po upałach zawsze nadchodzi niespodzianka w postaci zmiany pogody. Żeby praca na marne nie poszła, dół wykopany wzdłuż dwóch ścian mego domu należało zakryć plandeką. Ciężką, porządnie wykonaną i co najważniejsze dla tych, którzy ten dół własnoręcznie kopali- nieprzemakalną.

            Poniedziałek. Ci, którzy mają kopać w ziemi, kopią w niej dalej. Ja wybrałam się z matulą do miasta. Jak każdy wyjazd do miasta, ten także skończył się zakupami. Spożywczymi oczywiście. Na inne bym się nie pisała. A że jeść lubię...

            Wynoszę z samochodu dwie z pięciu wielkich toreb, gdyż więcej w me dłonie nie wpakuję. Zmierzam ku domostwu podśpiewując utwór, który jeszcze sekundkę temu słyszałam w samochodzie. Wchodzę na folię i przedzieram się przez jej kolejne metry. Trochę się podwinęła i był to pewnego rodzaju tor przeszkód.  Zostały dwa metry do wejścia. Czuję się niebiańsko i nie mogę się doczekać, aż zostawię te strasznie ciężkie torby, założę suche ubranie (to przemokło na deszczu) i wyciągnę nogi na fotelu.

             Nagle coś się stało. Gdy się zorientowałam o co chodzi, okazało się, że wpadłam na wykopanego dołu. Zawisłam jednym łokciem i podbiciami sandałków przyjmując przy tym kształt kołyski. Zakupy oczywiście ze mną.
Nagle z mojej lewej słyszę:
-"Co Ty zakochana jesteś czy co?"
Podbiega tata i zabiera torby z zakupami. "Super, a ja?"- pomyślałam.

            Widocznie z dziury miałam się wydostać sama. Problem był tylko taki, że nie wiedziałam jak. Wygięcie ciała niczym litera U brzuchem do dołu to dość nieciekawa pozycja, przede wszystkim niewygodna.

            Tłum gapiów wciąż komentuje zdarzenie, a ja próbuję wejść do domu. Dobra, udało się, jestem. I znów komentarze, jak ja mogłam tam wpaść, przecież pod folią jest krata. Stabilna i wytrzymała jak już wspomniałam.

             Po czym odzywa się młodszy brat i mówi:
- "No przecież wyciągnąłem kratę spod spodu i zostawiłem samą folię, bo jak kopałem, to zahaczałem o nią głową.

              Myślę sobie: "Cudownie, jak dobrze, że kogoś uprzedziłeś. Przecież wcale nie doszłoby do tragedii."




             Panie Boże, dziękuję za wszystkie umiejętności jakimi mnie obdarzyłeś. Teraz proszę o umiejętność chodzenia po plandece nad przepaścią. Jak widać, przydatny to fach.





Anita.

środa, 6 sierpnia 2014

Woodstock 2014 - Czy to się dzieje naprawdę?



          Swoją historię zacznę od cofnięcia się w czasie. Chcę, żeby wszystko było oczywiste i lepiej zobrazowane.

          Odkąd usłyszałam pierwszy raz o wydarzeniu jakim jest Woodstock, zastanawiałam się kiedy osiągnę odpowiedni wiek, żeby się tam udać. Nie wiedziałam dokładnie czego się spodziewać, nie zagłębiałam się w tajniki imprezy, po prostu chciałam być tam gdzie znajomy  jeździ co roku na caluśki tydzień i wraca uszczęśliwiony bardziej niż dziecko lizakiem. O jaka byłam dumna, kiedy to któregoś roku przysłał nam pocztówkę z Woodstockowego Miasteczka.

          Do tej pory koniec lipca kojarzył mi się z półmetkiem wakacji, tudzież ze Zlotem Miłośników Motocykli w Prudnickim lesie.  Zawsze udawałam się tam wraz z tatą. Ta impreza ma swój klimat, a my właśnie taki klimat lubimy. Gdy miałam lat siedemnaście również pojechaliśmy w to miejsce, zabierając ze sobą dwie osoby, w tym Mateusza-  tego od corocznych wyjazdów do Kostrzyna nad Odrą. Podczas trwania zlotu silniki maszyn ryczały aż miło, a my rozmawialiśmy.

          W końcu tematem stał się kolejny wyjazd naszego znajomego na Woodstock, który miał się odbyć za kilka dni. Wtedy to zostałam prawdziwie zachęcona do wyjazdu, dowiedziałam się więcej na temat funkcjonowania najważniejszych rzeczy. Dostałam nawet propozycję dołączenia do Jego ekipy, lecz wtedy jeszcze spontaniczne  wyjazdy wydawały mi się zbyt szalone. Odpuściłam sobie, choć rodzice nie mieli nic przeciwko. W końcu znali Mateusza, wiedzieli, że będę pod dobrą opieką. Od tego czasu zaczęłam śledzić przebieg całego zamieszania organizowanego przez Jurka Owsiaka. Kwestowanie z puszką nie było mi obce, więc i Woodstock obcy być mi nie powinien.

          Przyszedł rok 2013, tym samym prawo jazdy zdane za pierwszy razem i osiągnięty próg lat osiemnastu. Wisienką na torcie wydawałby się być już tylko wyjazd do Kostrzyna. Zaczęłam się „jarać” wakacjami jak nastolatki Justinem Bieberem. Raz po raz wmawiałam sobie, że trzeba zrobić coś przełomowego. Trzeba sobie coś udowodnić. Nie znajomym, nie rodzinie, nie wrogom. Sobie. Coraz bardziej nakręcałam się na wyjazd, choć nie miałam pojęcia z kim tam pojadę. Teraz wiem, że nie trzeba mieć ekipy, by się tam udać. Ale wtedy jeszcze było to jedną wielką niewiadomą.

          Mój wspaniały kolega Zbyszek, którego z tego miejsca pozdrawiam, chciał mnie wciągnąć do swojej paczki. Miał dla mnie miejsce. Byłby najlepszym ochroniarzem jakiego znam. Pilnowałby mnie jak własne dziecko, którego nie ma i nie wiem czy mieć będzie, bo dzieci nie lubi. Ale mniejsza o to. Miałam okazję. Wielką okazję. Chęć bycia na Woodstocku była wprost proporcjonalna do strachu przed nieznanym. Wystarczył jeden komentarz, że strony pewnego człowieka, którego również pozdrawiam, abym całkowicie zrezygnowała z wyjazdu. O taka właśnie boidupa jestem.  No i nigdzie nie pojechałam…

          Dnia pierwszego sierpnia dostałam mmsa ze zdjęciem sceny i zapełniającego się pola. O jak bardzo mnie to bolało, że sobie odpuściłam. Postanowiłam jednak, że nie zostawię tak tego i zrobię coś, żeby zadośćuczynić moim złym decyzjom. Postanowiłam w ramach rekompensaty udać się z tatą do Ragtime'u. Sklep ten odwiedziłam już wcześniej, ale tylko by nacieszyć oczy. Tym razem nacieszyłam oczy, uszy, dłonie. Tylko portfel jakoś tak posmutniał.

           Opuściłam sklep z głową podniesioną bardzo wysoko i oczywiście z moją wymarzoną gitarą akustyczną, którą niósł mój tata, bo pudło było większe ode mnie. Mijając ludzi patrzyłam im się głęboko w oczy dając do zrozumienia: „Tak, to moja gitara! Zazdrościsz? Teraz ja będę się uczyła gry!”. Trochę to egoistyczne, ale taka właśnie jestem… Tata, ja i gitara w samochodzie, więc można wracać do domu. Ale zaraz zaraz. Nadal nie czuję się wystarczająco dobrze. To za mało, by powiedzieć, iż mój nieudany wyjazd został zrekompensowany.

            We wrześniu ma się odbyć koncert Dżemu w opolskim amfiteatrze. Muszę tam być! Wiedziałam, że bilety wyprzedają się jak ciepłe bułeczki, więc czym prędzej pognaliśmy w stronę kas. Mamy to! Dwa bilety na najcudowniejszy koncert kupione. Dwa, bo oczywiście tata jedzie ze mną. To przecież nasz klimat. Idealny sektor, drugi rząd, dogodne miejsca. Wracając do domu czułam się spełniona, choć wciąż miałam do siebie żal, że nie jestem teraz w Kostrzynie.

          Tydzień później odbyło się zaplanowane dużo wcześniej spotkanie, na którym to musiałam stanąć twarzą w twarz z osobnikiem, który do ostatniego momentu trzymał dla mnie miejsce
w samochodzie. Nie ukrywam, że się bałam, jak zwykle wszystkiego. Ale po wysłuchaniu kazania, ukazaniu skruchy wszystko wróciło do normy. Zbyszek chyba mnie jeszcze lubi.

          I tak oto po tej całej szopce roku dwutysięcznego trzynastego postanowiłam, że za rok choćby się waliło, paliło i nie wiadomo co działo, jadę do Kostrzyna. Trudno w moich okolicach
o towarzystwo do takich wypraw. Tata z chęcią by pojechał, ale praca się sama nie wykona, jak to
w przypadku wyjazdów z innej beczki, czyt. VAG NYSA.

          Miałam cały rok, by znaleźć sobie kompanów. Miałam cały rok, by dowiedzieć się o wszystkim co mnie tam czeka. Miałam cały rok, by się ponownie nakręcić. I tak oto nakręciłam się bardzo mocno. Najdłuższe wakacje mojego życia zbliżały się wielkimi krokami. Matura poszła jak po maśle, studia zostały ogarnięte. I znów wspomnę o wisience na torcie. W tym wypadku znów byłby nią wyjazd na Woodstock. Wraz z koleżanką Darią knułyśmy pewien plan i modliłyśmy się, żeby wypalił. Było trudno. Raz widziałyśmy światełko, raz tylko ciemny tunel i nic więcej. Niemniej jednak przyszła  druga połowa lipca…

          Letni wieczór. Siedzimy na podwórku, ptaszki ćwierkają, komary gryzą, zajadamy lody i sprawdzamy rozkład specjalnych pociągów Woodstockowych. Nic specjalnego. Zanotowałyśmy interesujące nas połączenia, przygotowałyśmy wstępnie listę rzeczy do zabrania. Na niecały tydzień przed planowanych wyjazdem Daria zakupiła bilety. Bilety na podróż naszych marzeń. Żadna tam pierwsza klasa, żadne drinki i darmowe połączenie wifi. Ale nie o tym przecież marzyłyśmy. Od tego momentu byłyśmy niemalże pewne, iż staniemy dwiema stopami na trenie, gdzie obywa się  największy muzyczny festiwal w naszym kraju.

          Przyszedł weekend. Załatwiłam plecak, przetestowałyśmy namiot, przygotowałam kartki
z napisem „Free hugs”, ogarnęłyśmy oficjalną listę niezbędnych rzeczy. Wzięłyśmy naprawdę tylko to co najważniejsze. Jak biwak, to biwak. Zrobiłyśmy też podstawowe zakupy i we wtorek późnym wieczorem każda z nas zaczęła się pakować. Potem spotkałyśmy się na chwilę by przybić sobie pionę i każda udała się w kimę.

          Artur Gadowski z zespołem IRA zaczynają brzęczeć w moich uszach. O rany, to budzik. Wybiła godzina 6:00 dnia trzydziestego lipca dwutysięcznego czternastego roku. Podniosłam się połamana z łóżka. Nie ukrywam, że nie umiałam spać. Nigdy nie śpię przed ważnym wydarzeniem. Po prostu nie umiem.

           Tak było i teraz, ale nie ma co narzekać. Jak pisał Mickiewicz „ Sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem;…”.  Trzydzieści minut później stałam już w drzwiach z okropnie ciężkim plecakiem, z którym ledwo utrzymywałam równowagę. Czekałam na mamę, gdyż to ona miała nas podwieźć na stację do Dytmarowa, skąd o godzinie 7:00 miał odjechać szynobus w kierunku Kędzierzyna Koźla.

           Gdy już przekroczyłam próg szynowego pojazdu, stwierdziłam: „Niech się dzieje wola nieba!”. Rzadko się zdarza, żeby spotkać miłego kasjera. Chyba miałyśmy szczęście, jak zresztą z całym tym wyjazdem. Pan, który podszedł do nas, by skasować bileciki od razu wiedział gdzie jedziemy, krótka gadka szmatka i każdy miał wesolutką minę na twarzy mimo tak wczesnej pory dla kogoś, kto ma wakacje.

          Pięćdziesiąt minut później znalazłyśmy się w K-K. Na dworcu głośno i brudno, remonty, remonty i jeszcze raz remonty. W każdym razie do woodstockowego pociągu miałyśmy ponad godzinę, więc postanowiłyśmy przeczekać przed dworcem na jakimś betonowym podwyższeniu. Po ok. trzydziestu minutach Daria dojrzała przecudownie ubraną parkę ludzi, zmierzającą w stronę miasta. Gdy popatrzyliśmy w ich stronę, serdecznie nam pomachali. Wiedziałyśmy, że też jadą na Wooda. Ich plecaki przypominały mój, przeładowany i zasłaniający głowę. Nie minęło dużo czasu, a dołączyli do nas i tak oto przeczekaliśmy na nasz wspólny pociąg- RYŚKA.

          Dobrą opcją było wybranie stacji Kędzierzyn Koźle zamiast Opole jako miejsce odjazdu. Przedział, do którego weszła nasza czwórka (tak, Dzika i Biały towarzyszyli nam do samego Kostrzyna) był pusty. Rozsiedliśmy się wygodnie i przemierzaliśmy kolejne kilometry w dobrych nastrojach.  Jak się okazało Dzika i Biały mieszkają niedaleko i w zasadzie nie umieliśmy się nagadać. Są to tak pozytywnie zakręceni ludzie, że ich poznanie wniosło w moje życie bardzo dużo dobrych emocji.  Do teraz bębenek, który taszczył ze sobą Kuba, rozbrzmiewa w mojej głowie. Miło było zakosztować gry na czymś nowym.

          Kolejne stacje, które mijaliśmy to Opole, Wrocław, Głogów, Zielona Góra i Rzepin. Dosiadali się coraz to nowi ludzie, każdy uśmiechnięty od samego wejścia. Było czuć pozytywne emocje w powietrzu. Pogoda była cudowna, słońce grzało, a my wychylaliśmy swoje główki przez okna, dostając po twarzy wszystkim, co z początkowych wagonów wyrzucali towarzysze naszej podróży.

           Nawiązując jeszcze do samego pociągu, który po pierwsze cenię za nazwę- RYSIEK <3, cenię go także za ludzi, których było mi dane spotkać. Ale o nich wspomnę później. Jeśli chodzi o toalety w pociągu, kolejki do nich były, ale na ładne oczy można było się do nich dostać już po 5 minutach czekania. Co do ich czystości, to nie różniły się niczym od tych ze zwykłego pociągu kursującego na co dzień na trasie Opole Główne- Warszawa Centralna. Także oskarżenia wielu ludzi w tej kwestii są bezpodstawne.

          Ludzie w pociągu zarażali pozytywną energią, w naszym przedziale znaleźli się też Czesi. Każdy oprócz tego, że wymieniał się ciepłym słowem, to i posiłkiem oraz napojem. Nie było mowy
o głodówce, nie było mowy o nudzie, nie było mowy o tęsknocie za domem i rodziną. W pociągu poznaliśmy nową „rodzinę”. Podróż odbyliśmy bez ścisku, każdy miał swoje miejsce i tego się trzymał, choć spacery po wagonach odbywały się dość często.

          Pozdrawiam gorąco Dziką i Białego. To oni towarzyszyli nam od dworca, do dworca. Jesteście kochani. Pozdrawiam także Juchę, która miała świeżo wytatuowaną różę, Tomka kucharza, który zaprosił nas na rybkę do Wrocka, kolegę, który na co dzień kursuje z gwizdkiem w wagonach sypialnianych, Jego dziewczynę, kolegę z ciemną karnacją i wygolonymi bokami, który to jest po studiach dziennikarskich i kontynuuje naukę na kierunku (jeśli dobrze mówię) socjologia.

          Uściski ślę także do wagonu, w którym nie było miejsc siedzących i imprezka odbywała się na podłodze. To tam śpiewaliśmy najlepsze polskie hity. To stamtąd wziął się Gabryś, Jego kolega w okularach moro, których za żadne skarby świata nie chciał ściągnąć oraz blondynek w okularach, który prześmiesznie poruszał brzuchem. Panowie,  pozdrówki dla Was!

          W Rzepinie, ostatniej stacji, dosiedli się do naszego przedziału czterej starsi, bardzo przemili Panowie. Nie ukrywam, że sił miałam coraz mniej, ale starałam się dotrzymać towarzystwa w rozmowie. Jeden z nich wyciągną swojskie wineczko, czy co to tam było oraz śliczną szklankę. Powiedział, że to z kompletu. Co roku zabiera jedną i że zostały mu już tylko dwie. Jak się wytłuką wszystkie, to przestanie jeździć na Woodstock. Mam nadzieję, że te dwie ostatnie szklanki są niezniszczalne i do końca życia będzie Pan jeździł na najpiękniejszy Przystanek świata! Zasługuje Pan na to.







          Podróż trwała osiem godzin i trzydzieści minut. Spóźnienie to właśnie ta połowa godziny. Spowodowane było to tym, iż ktoś w trakcie jazdy zaciągną hamulec bezpieczeństwa i póki pociąg mógł ruszyć dalej, minęła spora chwila. Kolejna sytuacja, która wpłynęła na obsunięcie się w czasie to fakt, iż pewna para jadąca na Woodstock zrobiła sobie psikusa.

           Facet dla żartów wyrzucił bądź też wystawił za okno buta swej dziewczyny, a ta w ramach rewanżu, uderzyła go w twarz czymś szklanym. Zatrzymaliśmy się przy pierwszej lepszej stacji i oczekiwaliśmy na karetkę pogotowia. Mężczyzna pojechał do szpitala, a jego dziewczyna prawdopodobnie pojechała dalej.

           I tak oto dotarliśmy na miejsce. Niby powinniśmy się cieszyć, bo tego oczekiwaliśmy po całym dniu jazdy, ale było smutno, bo trzeba było się pożegnać z większością poznanych tu osób. Wymieniliśmy się oczywiście telefonami, adresami, zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia, ale to nie było to samo co obecność tych ludzi przy sobie.

          Po wyjściu z pociągu od razu rzucała się w oczy ekipa Pokojowego Patrolu, która spisała się na medal. Złoty, największy i najdroższy. Na każdym kroku można było liczyć na ich wsparcie. To się ceni! W pierwszej kolejności udałyśmy się do naszej koleżanki Biedry. Były tam tłumy ludzi, zmierzających tak jak my na Przystanek. Ten jeden jedyny, wymarzony. Gdy w końcu się pozbierałyśmy z całym naszym bagażem, udałyśmy się za tłumem. Droga wydawała się nie mieć końca, opadałam z sił, chciałam się położyć w namiocie i dojść do siebie. Wzrokiem podążałam za coraz to nowym widokiem ukazującym się na horyzoncie. Poszukiwałam ronda. Ronda Woodstock, od którego to została do pokonania ostatnia prosta.  W końcu dotarłyśmy na miejsce…

          Pierwszą rzeczą jaką zrobiłyśmy, rzuciłyśmy nasz bagaż na trawę, a same położyłyśmy się obok. Zrobiłam fotkę dużej sceny i wysłałam wiadomość do Zbyszka. Daria natomiast próbowała skontaktować się z Aśką, koleżanką z K-K, która także pierwszy raz wybrała się na Wooda, tyle, że ona wybrała pociąg nocny, z wtorku na środę.  Pogoda zaczęła się psuć, niebo się zachmurzyło, co najmniej tak, jakby nie było zadowolone z naszego przyjazdu tutaj. Koło Aśki ekipy nie było miejsca.  

           Deszcz padał i padał, robiło się ciemno, więc trzeba było szybko podjąć decyzję w sprawie naszego rozlokowania się. Ostatecznie rozbiłyśmy się w idealnym ( jak teraz sądzę) miejscu. Do wszystkiego miałyśmy stosunkowo taką samą odległość, za punkt spotkań mogłyśmy spokojnie podawać Bungee, a koncerty z dużej sceny mogłyśmy oglądać na telebimie siedząc przed namiotem. Środa szybko się dla mnie skończyła, gdyż w obawie przed nadciagającą  burzą chciałam jak najszybciej zasnąć. 

          W czwartkowy poranek obudziła mnie muzyka dobiegająca z dużej sceny. Zaczynały się próby do popołudniowych występów. W sumie muzyka na żywo to bardzo dobry budzik. Nie tam jakieś dzwonki mp3 ustawione na sygnał alarmu, ale konkretne uderzenie tuż po godzinie 7:00. Prysznic wybrałyśmy ten zimny, bo tu była mniejsza kolejka. W zasadzie to i tak wcisnęłyśmy się bez zbędnego czekania, jak wszędzie zresztą. Z góry przepraszam tych, którym wmawiałam, że stoję w kolejce tak samo długo jak oni.

          Orzeźwienie przyszło natychmiastowo. Zupka chińska na śniadanie i lecimy badać teren. Wtedy jeszcze wszystko wydawało się być takie obce. Czas płynął bardzo szybko. Nim się obejrzałam dochodziła godzina 15:00, czyli oficjalne rozpoczęcie Przystanku Woodstock. Nie mogło mnie zabraknąć pod sceną. Tym bardziej, że pięć minut później miał wystąpić zespół T.Love. ze specjalnymi gośćmi. Było pięknie. Raz po raz wykrzykiwałam słowa znanych mi utworów. Ludzie bawili się w najlepsze. A to dopiero początek!

          Do godziny 21:00 miałam czas wolny. Według mojej listy, kolejnym koncertem na który miałam się udać była Budka Suflera. Na tym koncercie zależało mi najbardziej, dlatego byłam bardzo podekscytowana. Smutno mi było, gdy zespół nie zagrał utworu pt. „Ratujmy co się da”, ale wykonanie znanej każdemu „Jolki” powaliło na łopatki wszystkich, myślę, iż łącznie z innymi sławami zajmującymi miejsca za sceną. Łezka kręciła się w oku. Tłum ludzi, gwieździste niebo i „Jolka” śpiewana przez setki tysięcy ludzi. Tego nie da się opowiedzieć, to trzeba doświadczyć.

          Z koncertu „Budki” próbowałam się jak najszybciej dostać do Wioski Kryszny. Tam już od dłuższego momentu na scenie występował Ras Luta. Znalazłam się na samym końcu tłumu, ale wystarczyło mi to, że usłyszałam kilka dobrych, znanych mi kawałków na żywo. Tego dnia postanowiłam udać się jeszcze na dwa koncerty, lecz ból kręgosłupa pokrzyżował plany i zamiast na Mesajah’a udałam się do namiotu, by zażyć coś przeciwbólowego i troszkę snu.

           Na szczęście Daria obudziła mnie w samą porę. Kamil Bednarek właśnie wchodził na scenę, a ja wygramoliłam się z namiotu i ruszyłam na ostatni tego dnia koncert, na którym mi zależało. Co do Kamila, nie trzeba pisać, że był to energiczny koncert. Każdy koncert Bednarka wygląda w ten sposób. Nie da się siedzieć, nie da się stać. Nawet najbardziej upartym noga sama skacze w rytm dobrego Reggae. O takie już jest młode pokolenie tego kraju. Kamil jak zwykle spisał się genialnie.

          Z czwartkowych koncertów dla mnie byłoby na tyle. Udałam się pod Bungee, skąd miałam zgarnąć Tomka, naszego kolegę z pociągu. Poszliśmy spać, a w zasadzie mieliśmy taki zamiar. Śmiechy, chichy, mój kręgosłup nadal bolał, ale szkoda było czasu na „gnicie” w namiocie. Tomek został sam, a my z Darią ruszyłyśmy do Toi Toi. Tak to już tutaj bywa, że nie da się pokonać wyznaczonej przez siebie trasy w oszacowany czas. Podróż do jakże „czystych toalet” zajęła nam grubo ponad dwie godziny. Najpierw zaczepili nas chłopcy, którzy wykonali ciekawą sztuczkę z zamianą kart, następnie przyczepił się do mnie Marek z Niemiec, który szukał swojej ekipy z Elbląga. Pozdrawiam Was Panowie. Zaczęło świtać. To znak, że trzeba szukać swojego namiotu.

          Piątek przywitałam leniwie. Dogorywałam w namiocie prawie do samego południa. Koncert, na który się wybierałam miał być dopiero o godzinie 15:00, więc nigdzie mi się nie spieszyło. Chciałam nabrać trochę siły, by w razie ponownego ataku ze strony kręgosłupa, móc się czymś obronić i jednak wytrwać.

           Po prysznicu w samo południe, dużych kolejkach, które nie stanowiły dla nas żadnej przeszkody, ładowaniu telefonów i śniadaniu w postaci zupki chińskiej zaczęłam przygotowywać się do koncertu. Gdy już znalazłam się pod sceną, Tabu rozbudziło wszystkich swoimi pozytywnymi dźwiękami . Tak dobrze rozpoczęte popołudnia mogłabym mieć co dzień. Korzystając  z wolnej godziny odwiedziłyśmy Lidl. Nie rozumiem tylko tej ogromnej kolejki, która ciągle stała w miejscu. Może to była jakaś ozdoba? Atrapa?

          Teraz zaczęła się bieganina. Dwa koncerty na małej scenie, dwa koncerty na dużej kilkoma minutami nakładające się na siebie. Postawiłam na małą scenę i kapele znane mi z ekranu telewizji oraz muzycznych programów. Trzynasta w Samo Południe dała czadu. Ogromny plus za harmonijkę, której dźwięk kocham oraz utwór „Hell yeah”, którym to rozgrzaliście rozpalone już do czerwoności ludzkie dusze.
         
            Gdy po „Trzynastej” zrobiło się luźniej w tłumie, dopchałam się pod samą scenę. Teraz oczekiwałam kogoś, kogo szanuję za charyzmę i poczucie humoru. Tak, mowa tu o Juanie Carlos Cano. Przystojny, utalentowany, uśmiechnięty… zajęty. A właśnie! Dziękuję Pani, która stała obok, za to, iż pokazała mi żonę Juana. Jest Pani kochana i ma Pani śliczne włosy. Mogę tu jeszcze dodać, iż kopnął mnie zaszczyt uściśnięcia dłoni Juana. To dla mnie bardzo cenne doświadczenie.

          Uradowana udałam się do namiotu, sprzed którego oglądałam końcówkę koncertu Lao Che.
W końcu nadszedł czas na totalnego powera,  czyt. Acid Drinkers. Kto jak kto, ale oni mają w sobie tyle energii o każdej porze dnia i nocy, że mogliby nią zasilać wszystkie urządzenia elektroniczne na terenie naszego kraju. Titus to dla mnie złoty człowiek. Lubię jego akcent i śmiech, który wyraża więcej niż tysiąc słów. „Hit the road Jack” w wykonaniu Drinkersów to najlepszy cover jaki znam, dlatego też niecierpliwie na niego czekałam. Ucieszył mnie także widok Ani Brachaczek. Czułam, co się święci. Święcił się „Love Shack”. Mistrzowskie wykonanie, mistrzowska oprawa. Byłam stuprocentowo zadowolona.

          Nie minęło dużo czasu a znalazłam się pod małą sceną słuchając zespołu Łzy. Mimo, że była to końcówka ich występu, załapałam się na to co najlepsze- „Agnieszkę”. Szybka wizyta w Lidlu i wróciłam uradowana do namiotu. Usypiałam przy głośnych, ale miłych dla ucha dźwiękach Ky-Mani Marley.



          Dobę wcześniej postanowiłam, że nie popełnię już tego błędu i w sobotę wstanę najwcześniej jak tylko będę potrafiła. Tym oto sposobem kilka minutek po godzinie 7:00 znalazłam się pod prysznicem. Żadnych kolejek, pięć osób na krzyż… to mi się podoba. Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Troszkę się szwędałyśmy, zrobiłyśmy pamiątkowe zakupy, zdjęcie konkursowe w fotobudce Altercore, pościskałyśmy się w ramach Free Hugsów, zostawiłyśmy w radio pozdrowienia dla Dzikiej i Białego oraz nakręciłyśmy Woodstock z Gazetą Lubuską.  Pozdrawiam ekipę, która się tym zajmowała. Jesteście świetni.

          Na dziś miałam zaznaczone pięć koncertów, z czego dwa obejrzałam na telebimie przed namiotem. Była to Marika oraz Jelonek z Orkiestrą Filharmonii Gorzowskiej. Natomiast koncerty, na których byłam zarówno duszą jak i ciałem, to przede wszystkim Ukeje, który to otwierał trzeci i ostatni dzień Przystanku Woodstock. Świetna zabawa, dobre podejście do publiczności, ten ryk i uśmiech. To co potrzebne dobremu wokaliście. Dzięki Damian!

          O 18:05 na scenie pojawiły się Piersi z „Bałkanicą”. Niesamowite było to, że śpiewali wszyscy. Zarówno punki, hipisi, miłośnicy disco polo czy też dzieciaki na rękach swoich rodziców. Magiczne miejsce, prawda? „Zośka” rozwaliła system, bo totalnie się jej nie spodziewałam. Nie spodziewałam się też, że spotkam w tłumie koleżankę, z którą nie widziałam się sześć dobrych lat. Sieja, pozdro! Ale oto chodzi w tym miejscu. Dzieje się tu tyle niesamowitych rzeczy.

          Ostatnim koncertem, zarazem tym który wywołał u mnie największe wzruszenie, był koncert Comy. Nie pierwszy, na pewno nie ostatni, ale jedyny taki. Piotr Rogucki ma w sobie duszę artysty, Jego strój idealnie komponował się w całością elementów przedstawionych wokół. Liczyłam po cichu na „Los, cebula i krokodyle łzy”, ale nie stanowiło to priorytetu, jeśli chodzi o odbiór Jego utworów. Historia którą opowiedział, bardzo mną wstrząsnęła. Nie można tego porównać do komedii romantycznej. Łzy, które leciały mi z oczu były inne. Niecodzienne. Spowodowane czymś wyjątkowym.

            Rogucki opowiedział o tym, że tego dnia rano tuż po spotkaniu w Akademii Sztuk Przepięknych podeszła do niego dziewczyna i powiedziała, że jej przyjaciółka, która w zeszłym roku się utopiła mając niespełna lat siedemnaście, była Jego wielką fanką i byłaby ucieszona, gdyby zadedykował jej piosenkę. Miałam w planie uczestniczyć w tym spotkaniu, lecz lenistwo wygrało. Przykre, bo być może sama poznałabym tę dziewczynę. Ale do rzeczy… „Spadam” wybrzmiało z ogromną siłą z głośników. Moje oczy zalały się łzami. Próbowałam sobie wyobrazić, jak ta dziewczyna teraz na nas patrzy. Czułam, że patrzy, że słucha tych 750 tysięcy ludzi, którzy skupili się na tym, by oddać jej szacunek. Kolejna rzecz, dla której warto być na Woodstocku.

          Przez kilka chwil w trakcie koncertu Comy zerkałam w stronę swej lewicy, gdzie znajdowało się podświetlone koło młyńskie Allegro. Podobne jest w oficjalnym teledysku do utworu, na który bardzo liczyłam, o czym pisałam wyżej. Mam nadzieję, że w moich oczach jest jakaś siła i od tego wpatrywania się w koło ostatnim utworem był „Los, cebula i krokodyle łzy”. Pod namiot, a w zasadzie na miejsce, w którym jeszcze kilka godzin wcześniej stał namiot wróciłam wniebowzięta. Tam poznałam kolegę ze śląska, z którym zamieniłam kilka słów. Do rozmowy dołączyła się dziewczyna, której zaginął plecak z ubraniami oraz przemiły chłopak. Pozdrowionka.

          Opowiem co nieco o miejscu, w którym rozbiłyśmy namiot. Wydaje mi się, że było to jedno z lepszych miejsc. Nie chcę powielać informacji, bo o tym , że wszędzie miałyśmy podobną odległość już pisałam. Chcę się skupić na sąsiadach. W końcu to bardzo ważne, by mieć dobrych sąsiadów. Nasi tacy byli. Po prawicy był wyżej wymieniony chłopak ze śląska, po lewicy przecudowna Pani z Panem, którzy dołączyli w piątkowy poranek. Dziękuję Panu za pomoc przy składaniu namiotu.

           Naprzeciwko naszego wejścia mieszkał Damian z kolegami, który stał się i już zostanie na zawsze Bednarkiem. Po skosie zamieszkały dość dziwne dziewczyny, których rozmowy czasem rozwalały system, ale nie wyrządziły nikomu krzywdy, więc jest dobrze. W oddali, ale w widocznym z naszego namiotu miejscu mieszkała grupka chłopaczków, a w tym jeden ze specyficznym irokezem. Ooo, i nawet widziałam, jak jeden z chłopaków golił się w namiocie do lusterka. Takie rzeczy tylko na Woodzie. Pozdrawiam wszystkich moich sąsiadów. Jesteście świetni. A Bednarkowi dziękuję, że pozwolił nam przechować bagaże w swoim namiocie.

          I tak oto przeszedł czas, by się zbierać. Miałyśmy do wyboru dwanaście pociągów. Uparcie postawiłam na ten pierwszy licząc, że będzie najmniejszy ścisk. Tak więc celowałyśmy w pociąg
o nazwie WARSIK, odjeżdżający o godzinie 1:00. Droga na PKP zajęłam nam czterdzieści minut. Dużo osób zmierzało w stronę dworca, więc nie było strachu podczas przechodzenia przez las. Przed dworcem zalegało mnóstwo osób. Pierwsza kolejka przed odprawą na dworzec ustawiła się
o północy. Ci ludzie jechali w stronę Warszawy wschodniej.

           My bidule, leżące na środku skrzyżowania ustawiłyśmy się za tłumem, gdy tylko przez megafon została wygłoszona informacja o naszym pociągu. I tak oto po wpuszczeniu nas na dworze pędziłyśmy ile sił w nogach, by wsiąść do pociągu. Nie by zająć miejsce, ale by w ogóle wsiąść. Taka tam już zasada panuje. Na miejsca nie liczyłyśmy, więc od razu zajęłyśmy podłogę przy wejściu do przedziału. Ludzie wciąż się gromadzili, aż w końcu padła informacja, że nie ma już miejsca, reszta ludzi jest proszona o czekanie na następny pociąg.

           Każdy w miarę możliwości rozlokował swe bagaże. Czas jechać. W pomieszczeniu 1,5m x 3m dwanaście osób plus bagaże wszystkich osobników pokonało ośmiogodzinną trasę. Nogi mieliśmy podkulone pod samą klatkę piersiową. Moje nogi długo w takiej pozycji nie wytrzymują, więc wierciłam się najbardziej ze wszystkich szukając innego, lepszego rozwiązania. Pozycje zmienialiśmy bardzo często. Jedni jechali chwilę na stojąco, inny siedzieli raz na bagażu, raz pod nim. Tłukliśmy się łokciami przepraszając co sekundę. Ale nie przeszkodziło to w dobrej zabawie.

           Rysowanie po ciele czy gra w kółko i krzyżyk towarzyszyły nam w przerwach między snem. W pociągu powrotnym poznałam genialnych ludzi. Zacznę od Krystiana, Krzyśka a właściwie Kordiana, który to wywołał u mnie najwięcej radochy. Jeśli w Wieluniu są sami tacy ludzie, to Wieluń jest cudowny!

            Pozdrawiam ekipę z Krakowa, która zalegała na środku przejścia. Poczucie humoru to Wasze drugie imię. Koleżanka po mojej prawej siedziała cicho, ale wybaczam Jej, drogę do domu miałam długą, a i Woodstock męczący. Kolega w blond włosach do ramion, który przywiązał swój bagaż tak, że wisiał pionowo również mega zakręcony. Aaaa no i człowiek od książki Kryszny, który najpierw uratował nam życie dostarczając tlenu do wagonu, a potem czytał na dobranoc ciekawe treści. Miałam okazję wziąć tę książkę w dłoń. Akurat otworzyłam na rozdziale „Różnica między człowiekiem a zwierzęciem”. Ciekawe, nie powiem, że nie.

          Podróż minęła. Znów na twarzach pojawił się smutek, kiedy to trzeba było  pomachać na do widzenia (oby do widzenia) swoim towarzyszom. Jak wiadomo, wszystko co piękne, szybko się kończy. To skończyło się bardzo szybko, bo było bardzo piękne. Wychodząc z pociągu ujrzałyśmy szynobus, który miał za kilka minut odjeżdżać w kierunku Dytmarowa. Nie zastanawiałyśmy się długo, tylko zajęłyśmy w nim miejsca  i pięćdziesiąt minut później byłyśmy tam gdzie chciałyśmy. Po drodze śmiałyśmy się jak naćpane. Naćpane szczęściem, radością, miłością, muzyką, szacunkiem, życzliwością i tolerancją.

          Niedziela była przygnębiająca. Położyłam się w kuchni na podłodze i zaczęłam rozpakowywać torbę. Nie miałam siły wstać. Nic mi się nie chciało. Wzięłam prysznic, a później jeszcze dwa, zjadłam, a później jadłam i jeszcze raz jadłam. Pochłaniałam wszystko co oczy widziały. W międzyczasie ucinałam sobie drzemki, ale jak na złość co chwilę ktoś zaglądał do mojej dziupli i stawiał mnie na równe nogi. Łącznie z burzą, która przywitała mnie w domu piorunami i brakiem internetu.

            Nie pozostaje mi nic innego jak cieszyć się pamiątkowymi zdjęciami, filmami, tym co zostało mi w głowie. Cierpliwie czekam na XXI przystanek. Pojawię się tam na pewno. Muszę.






          A teraz chcę wypowiedzieć się na tematy przeróżne.Zacznę od ASP. Zajęć jest tam mnóstwo, brakuje tylko czasu żeby to wszystko ogarnąć, ale polecam serdecznie. Jeśli chodzi o higienę, ludzie są tam czyściejsi niż niejedni mający dostęp do gorącej wody dwadzieścia cztery  godziny na dobę, których znam. Ludzie się tam myją, uwierzcie mi.

          Co do jedzenia, nie kosztowałam niczego z Wioski Kryszny, nawet z gastro. Wiem jedno, nikt tam głodny nie chodzi, bo jeden drugiemu pomaga i się dzieli. Tak, niektórzy jeszcze potrafią się dzielić. W dodatku punkt Banku PKO serwował codziennie darmowe bułki słodkie. Dobra inicjatywa. Wielki plus za mgiełki wodne i polewanie wodą przez strażaków w trakcie koncertów, w takie upały ochłoda wskazana. Co do Kryszny, bardzo podoba mi się atmosfera jaka panowała w ich wiosce. „Procesja”z tańcami, która odbywała się codziennie utkwiła mi bardzo głęboko w głowie. Piękne widowisko.

          Wielkie podziękowania z mojej strony dla wszelkiego rodzaju służb porządkowych. Poświęciliście kilka dni na to, by nas pilnować. Zarwaliście noce, żebyśmy się mogli bawić. Pokojowy Patrol był na każde zawołanie o każdej porze dnia i nocy. Od wyjścia z pociągu, do wejścia do niego ponownie. W zeszłym roku sama myślałam o tym, by pojawić się na Przystanku Woodstock w roli członka Pokojowego Patrolu. Teraz się waham, bo nie jestem w stanie dać z siebie tyle co Wy. Jesteście wielcy.

          Czas na najważniejszą rzecz i najważniejszą osobę. Podziękowania dla Pana Jerzego Owsiaka. Od zawsze kibicowałam WOŚPowi, teraz jestem też całym sercem za Przystankiem Woodstock. Miło było zobaczyć zakonnice i księży podążających między punkami, hipisów spacerujących z tradycyjnymi rodzinami z dziećmi czy homoseksualistów. Choć hasło „Każdy inny, wszyscy równi” zostało stworzone do innej akcji, pasuje tutaj idealnie. Nie ma tutaj granic, wszystko jest jednością. To wszystko jest zasługą Pana Jurka. Dziękuję Panu!

          Czy bycie abstynentem na Woodstocku jest trudne? Myślałam, że będzie mi trudno. Wiem jak na co dzień jestem postrzegana i jak ludzie usiłują nakłonić mnie do alkoholu. W Kostrzynie nad Odrą tego nie było. Powiedziałam: „Nie dziękuję, nie piję”, „Dziękuję, jestem abstynentką”, dostawałam odpowiedzi tego typu: „Ok, rozumiem”, „Szacun, też bym tak chciał”, „O rany, nie wierzę, ale szanuję”.  A ja szanuję wszystkich tych, z którymi mogłam zamienić na ten temat kilka słów.

          Kostrzyn nad Odrą to magiczne miejsce. Nadal zachwycam się klimatem jaki tam panuje. Sądzę, że będę się zachwycała do kolejnego Przystanku. Do najlepszego przystanku świata, na którym można stanąć stopami. Nie mogę się doczekać, aż w przyszłości zabiorę tam swoje dzieci.
       
          Kończę, bo

Zaraz będzie ciemnoooo!










Anita.








          P.S. Pozdrawiam Adriana, Damiana i Krzyśka, tych „z drogi” oraz Łukasza ze strefy Lecha.

          P.S. 2. Bardzo proszę aby ludzie, którzy nigdy nie byli na Woodstocku, którzy nigdy nie liznęli tematu tego miejsca nie wypowiadali się na jego temat. To wszystko trzeba zobaczyć na własne oczy, by potem móc oceniać. Ja byłam, zobaczyłam i czuję się zwyciężona.


 #lovewoodstock #woodstock2014