wtorek, 30 września 2014

Prudnickie Rolki w towarzystwie RoleOpole, czyli sobota na wesoło.

           Sobotnie popołudnie. Teoretycznie ostatnie wakacyjne, praktycznie się okaże. Wsiadam do czarnej strzały i gnam na ciekawą, prężnie rozwijającą się akcję do jednego z pobliskich miast.


            Zostawiwszy samochód pod przyjaciółką większości Polaków- Biedrą, udaję się w kierunku Łaźni Miejskiej. To właśnie na parkingu przed tym budynkiem startuje III przejazdówka miłośników rolek. Oczywiście wybierałam się na tą akcję od pierwszej przejazdówki, ale nie od dziś wiadomo, że to co zaplanuję, nigdy się nie udaje. Ważne, że teraz dotarłam i nawet miałam rolki!

           Na odgrodzonym placu zebrała się spora grupa zarówno biorących udział w wydarzeniu, jak i samych obserwatorów. Co ciekawe, przedział wiekowy był naprawdę szeroki: były dzieciaczki w wózkach, młodzież, a nawet osoby starsze, które zapewne postanowiły urozmaicić sobie słoneczne popołudnie lub po prostu trafiły tu przypadkowo.

           Każdy kto posiadał rolki rozgrzewał się na niewielkim obszarze jeżdżąc najlepiej jak tylko potrafi. No prawie każdy, bo ja wybrałam siedzenie na krawężniku i podziwiane innych, w szczególności grupę RoleOpole, która pojawiła się chwilę później.
Ach, czego to oni nie potrafią. Wiedziałam o Nich, o Ich umiejętnościach, ale nie miałam okazji zobaczyć tego na żywo. Szczena opadała mi z każdą sekundą, bowiem kiedyś sama zaczęłam się uczyć slalomu itp., ale mój zapał skończył się wraz z końcem któryś tam wakacji.

            Minuty leciały, aż wreszcie Mirek powitał wszystkich bardzo gorąco i RoleOpole zaczęły swój pokaz. Najlepszych momentów nie uwieczniłam, ale później postanowiłam, że użyję mojego najcudowniejszego telefonu na świecie, który jest ze mną już czwarty rok, nie jest dotykowy, co więcej nie zamieniłabym go na żaden inny, aby wykonać kilka amatorskich ujęć.

     Kliknij!

     Tu także kliknij!


            Prudnickie Rolki także pokazały na co Je stać i wszyscy razem (pragnę wspomnąć, iż to spotkanie miało na celu integrację ludzi poruszających się na rolkach, rowerach, wózkach, deskorolkach i innych) ruszyliśmy ulicami miasta rozruszać mięśnie. Pogoda sprzyjała, było naprawdę gorąco, szczególnie po przejechaniu kilku km.

           Na początku oczywiście wszyscy poruszaliśmy się zwartą grupą, a co najważniejsze po chodnikach. Niestety każdy zmotoryzowany człowiek chce poczuć wolność, wiatr we włosach i swobodę, więc porządek został zatracony i każdy gnał na złamanie karku przed siebie, nie ważne, czy chodnikiem, drogą, trawnikiem... liczyła się dobra zabawa. Tak dobra, że jako grupa dostaliśmy dwa upomnienia od mundurowych, właśnie za poruszanie się po drodze asfaltowej. Ach ta władza...


           Podążając do "mety" opadałam już z sił. Kondycji to ja nie mam, za to cała reszta owszem. Na szczęście nikt nie musiał mnie transportować na parking, obciachu sobie nie narobiłam, a bawiłam się przednio. Wszystkim ludziom poruszającym się na rolkach dobrze patrzy z oczu. Polubiłam Ich!

         Po całym jakże przyjemnym spotkaniu udałam się na rynek, gdyż tam można było naładować się rockową energią. Miejscowe kapele dawały czadu, choć widownia była skromna. Wszystko smacznie i z przyjaznym nastawieniem.

          Pokręciłam się jeszcze chwilę po kostce brukowej i stwierdziłam, że to koniec na dziś. Stopy mi napuchły, czułam, że szykuje się jakieś otarcie (na tych rolach jeździłam pierwszy raz i pewnie ostatni), więc udałam się do samochodu. I tak oto powędrowałam do domu, gdzie opróżniłam cały wodopój, a pragnienie wciąż nie ustępowało. Wzięłam prysznic, zrobiłam wyjściowy make up i udałam się ponownie do tego samego miasta, już w innym celu. Niestety druga część planowanego dnia nie była sympatyczna, więc poprzestanę na tej, która zostawiła na mej twarzy uśmiech.


      Pozdrawiam Rolki Prudnik i RoleOpole.

Jesteście niesamowici, miło Was było zobaczyć i mam nadzieję, że to nie ostatnie takie spotkanie.













Anita.






wtorek, 16 września 2014

XII Prudnicki Maraton Pieszy.

           Co prawda sprawozdanie z tego wydarzenia napisałam wczoraj, ale jako, iż jest ono dość oficjalne, postanowiłam sklecić tutaj skromniejszy, luźno pisany post.


           13 września upłynął pod znakiem wędrówki. Pod znakiem długiej, trudnej, wesołej, męczącej wędrówki, którą to pokonałam w ramach XII Prudnickiego Maratonu Pieszego. I choć był to mój drugi maraton na dystansie 22 km, zmęczona byłam tak samo jak za pierwszym razem. Leniuchowanie na wakacjach dało się we znaki mimo, iż myślałam, że przez wakacje poprawię kondycję, a w sumie ją zdobędę, bo jak się okazało, nie posiadam jej wcale. 


           Ale do rzeczy...

           Maraton zaplanowałam już na początku lata, dołączyłam do wydarzenia na jakże znanym i lubianym przez większość ludzi portalu społecznościowym jakim jest facebook i wyczekiwałam tej fantastycznej soboty, jak dla mnie jeszcze wakacyjnej.

           Tydzień przed maratonem okazał się deszczowy. Odbiło się to na frekwencji, gdyż dopiero w sobotę rano zaczęło wychodzić słońce i ziemia stawała się bardziej sucha. W piątkowy wieczór mnie samą naszły wątpliwości, czy jest sens iść cały dzień w deszczu... położyłam się spać nie nastawiając budzika. Stwierdziłam, że jeśli się obudzę oznacza to, iż mam iść. Jeśli zaś zaśpię oznacza to, że pójście na te wydarzenie w taką pogodę nie było mi pisane.

          W sobotę o godzinie 8:30 dostałam sms'a, który spowodował, iż otworzyłam oczy. Telefon obudził mnie na szczęście, bo o godzinie 9:00 mieliśmy wystartować spod altany w Parku Miejskim. Pakowałam plecak jednocześnie zakładając spodnie na tyłek. Stawiłam się punktualnie w miejscu zbiórki, po czym i tak ruszyliśmy z piętnastominutowym opóźnieniem.

           Jako, iż ostatnio dopadł mnie stres, a w mej głowie głębią się same kiepskie myśli, posiłki ograniczyłam do minimum. Nie jestem w stanie za dużo przełknąć. Przed maratonem zjadłam suchą grzankę, więc pierwsze kilometry nie wyglądały ciekawie. Źle się czułam; bolała mnie głowa, nie miałam siły, w dodatku wspinaliśmy się coraz wyżej, więc zmieniało się ciśnienie. Fatalny stan. Gdy w końcu doszliśmy do SSM w Wieszczynie, poczułam ulgę.

           To jeden z punktów kontrolnych, gdzie nasza karta musiała zostać podbita, a my mieliśmy ok. 30 minut odpoczynku. Skorzystałam z tego i początkowo udałam się na wieżę widokową, która znajdowała się tuż za schroniskiem. Piękne widoki, piękna wysokość. Tak, mam lęk wysokości, ale przecież najlepsze w tym wszystkim są te uginające się nogi i ścisk zapierający dech w piersiach. Przecież o to chodzi, żeby przezwyciężać swoje słabości, prawda?

          Będąc już w schronisku złapałam za telefon. Pół dnia bez internetu to długo jak dla mnie. No to szybkie połączenie wi-fi i wzięłam się za pierwszy tego dnia posiłek. Kąsałam bułę raz po raz wpatrując się w ekran telewizora wiszącego na ścianie. Koleś, który trzymał w dłoni zmieniarkę skakał z polskiej telewizji i kabaretu na telewizję Trwam i Mszę Świętą. Wokół same "hibzdery", więc i tak nie było do kogo szczęki otworzyć. A co, msza też mi się przyda, szczególnie teraz, kiedy opadam z sił. Może Bóg ześle mi trochę mocy, albo przynajmniej wiary we własne siły.









           Nie będę opisywała szczegółów. Odcinki trasy naprawdę sporo się od siebie różniły. Obejmowały one zarówno drogę asfaltową, polną, łąki, ścierniska, wąskie ścieżki leśne oraz leśne drogi, gdzie błoto sięgało kostek. Wspomniałam już o "hibzderach". No to teraz sobie wyobraź jak ich pięknie wypolerowane buty nike czy air max zanurzają się w błotku, brudnym, mokrym i głębokim, jak na naturę przystało. Widok bezcenny. I kto by pomyślał, że będą z tego powodu marudzić, gdy ktoś inny w tym czasie za takie rarytasy jakimi jest kąpiel błotna płaci spore pieniądze. Nigdy nie zrozumiem nowego pokolenia. 

          Idąc łagodniejszym fragmentem naszej 22 kilometrowej trasy mieliśmy okazję przejść po drewnianych mostkach czy przy małych, niedawno zasadzonych drzewkach, którym to przypisano imiona na cześć zasłużonych ludzi mających z tego typu wyprawami wiele wspólnego. Moim zdaniem to świetny gest.

           Nie obyło się bez czekania na drugą część grupy, która na 2 km przed metą została w tyle gubiąc się w dobrze oznakowanym miejscu. No cóż, takie rzeczy się zdarzają. Ważne, że z daleka unosił się dym z ogniska rozpalonego na polanie, gdzie kończyła się nasza przygoda. Poczułam się jak w "Zagubionych". Kierowałam się w stronę dymu, a końcowy odcinek wraz z towarzyszami podróży przeszłam na skróty, coby koła nie robić, a jak najszybciej usiąść i siedzieć, siedzieć i siedzieć...
     
             Losowanie nagród odbyło się dość sprawnie. W zeszłym roku wróciłam z maratonu z kijkami do Nordic Walkingu oraz zestawem przydatnych gadżetów. W tym roku wróciłam z czymś większym i lepszym. Wróciłam z wielką satysfakcją dotyczącą tego, że moja skromna (Ależ oczywiście!) osoba mogła przyczynić się do wygranej dla mojego ex liceum. 400 PLN drogą nie chodzi, za to my przeszliśmy wieloma drogami i te 400 złociszy zdobyliśmy, tym samym pierwsze miejsce należy do nas. 

          Pomijam fakt, że z miejsca mety miałam jeszcze 4 km do PKP, ale w dobrym towarzystwie można było iść nawet dalej.

          Po powrocie do domu ujrzałam gar tuszonki, za którą od razu się wzięłam, Nie, nie chodzi tu o konserwę wojskową. Trzeba tego spróbować, by wiedzieć co to takiego. Kubki smakowe zostały zaspokojone, kąpiel odhaczona. Przyszedł czas na plastry rozgrzewające i maści przeciwbólowe. Bo jak przez cały maraton nic mi nie było, gdy tylko usiadłam rozbolało mnie wszystko. Nie umiałam chodzić po schodach, czułam wszystkie mięśnie. Były spięte, jakby ciągle zaciśnięte. Na łóżku nie umiałam się nawet obrócić, ale ciągle sobie powtarzałam, że tak miało być. Gdyby nie moje wakacyjne lenistwo, nic by mi nie było. Nie minęło dużo czasu, a zasnęłam. Poranek rozpoczęłam z lekkim bólem kończyn i kręgosłupa, ale miałam co robić, więc rozruszałam odpowiednio ciało. 

            Nie chcę sobie obiecywać, że poprawię kondycję, ale za rok mam ogromną ochotę spróbować swoich sił na dystansie kilometrów pięćdziesięciu. Ot tak, poprzeczkę trzeba podnosić. 






Życzyłabym Tobie i sobie więcej tak aktywnie spędzonych sobót. 













Anita

czwartek, 11 września 2014

Czy w sieci można być s@motnym?

          Wypowiedź zacznę od udzielenia niezbyt konkretnej odpowiedzi na pytanie postawione wyżej. Uważam, że większość ludzi w życiu realnym czuje się bardziej samotna niż internetowi maniacy, do których zresztą sama należę.




          Tyle.

          Co do samej lektury "S@motność w Sieci" (bo to o niej dziś mowa), jest cudowna. Przedstawia sytuację niesamowicie zbliżoną do tej, którą można spotkać we własnym, realnym życiu. Chwata ze serce niczym wygłodniały psiak za kawał szynki i targa naszymi emocjami, gdy my jesteśmy w trakcie przerzucania wzroku do kolejnego wersu.

          Może to dziwne, ale książka jest miła w dotyku. To żaden fetysz. O tak po prostu dodatkowy punkt w obserwacji. Przecież pałętając się po domu lepiej jest trzymać w dłoni książkę, niżeli telefon. A takiej książki nie chce się wypuszczać z dłoni nawet na sekundę.

          Bardzo się cieszę, że stałam się posiadaczką "S@motności..." (Dziękuję!). Dzięki temu dostrzegłam kolejne życiowe wartości i zmieniłam spojrzenie na pewne kwestie.

          Janusz Leon Wiśniewski spisał się na medal, a nawet dwa, skoro po największy bestseller ostatnich lat sięgnęłam już trzeci raz. 








           Przyszła pora, kiedy to natknęłam się w sieci (Ach ta sieć! :) ) na film o tym samym tytule co książka. Nie wahałam się ani chwili, tylko zaczęłam oglądać. I choć po dziesięciu minutach miałam mieszane uczucia myślałam, że to dlatego, iż akcja się dopiero rozkręca. Niestety film w moich oczach okazał się niewypałem.

            Zdaję sobie sprawę, iż nie da się idealnie odwzorować książki i przedstawić jej na ekranie, ale tyle pomiętych wątków i zmienionych elementów nie jestem w stanie nikomu przebaczyć.
Człowiek czytając lekturę wyobraża sobie każdą postać, sytuację. Maluje w głowie obraz, który jest tak piękny, że towarzyszy czytelnikowi do końca książki. Później gdy człowiek włącza film jest zawiedziony, bo inaczej wyobrażał sobie postacie. Jego życie traci sens, a on sam zaczyna się zastanawiać, dlaczego aktorzy grający w filmie nie wyglądają jak Ci, których sam sobie wykreował.

            W tym momencie bardzo się cieszę, że po książkę sięgnęłam szybciej. Po filmie nigdy bym jej nie otworzyła. Ekranizacja tego bestselleru okazała się nudna, mimo, iż grali w niech ciekawi aktorzy.



           Cóż mogę jeszcze dodać...

          Jak widać na załączonym obrazku, czytanie książek jest o wiele lepsze niż sięganie po film. Kształtuje naszą wyobraźnię, ćwiczy zrozumienie teksu, a przede wszystkim składnia mózgowie do myślenia. Zatem nie podkładajmy sobie gotowców w formie ekranizacji, tylko sięgnijmy po to, po co sięga mniej ludzi. Przecież lepiej należeć do lepszej mniejszości, niż do gorszej większości.





Anita.






Pamiętaj!   
"Ten kto nie czyta przeżyje tylko swoje życie, czytający przeżyje więcej."