piątek, 15 sierpnia 2014

Problemy dnia codziennego.

           Od jakiś dwóch miesięcy praca dookoła mego domu wre. Jakiś drenaż czyś coś takiego na głównym planie. Jak to bywa przy tego rodzaju pracy, należy wykopać dół. Głęboki, szeroki i najlepiej długi. Niczym dół na fosę, która ma płynąć wokół budynku. Takie też wykopki zostały wykonane na mym podwórku, przez co straciłam swój ukochany próg, a od wejścia do domu dzieliła mnie solidna przepaść.

          Na początku sobie radziłam. W końcu jakiś tam wf miałam niedawno... znaczy się w marcu. Myślę sobie: "Wysportowana jestem, gibka chyba też, więc co mi szkodzi troszkę sobie poskakać." I tak też pokonywałam wyżej wymieniony dół przez dłuższy czas, aż do momentu, kiedy w naszym domu pojawili się goście, dla których skok przez "szparkę" był nie lada wyzwaniem. Wtedy do akcji wkroczył tata zakładając stabilną kratę, przypominającą most zwodzony. Goście sobie pojechali, a krata przyjęła się na stałe. To znaczy na czas okropnych wykopków, których mam już powyżej czubków kokard.

            Przyszedł deszcz. Nic dziwnego, w końcu mamy lato i po upałach zawsze nadchodzi niespodzianka w postaci zmiany pogody. Żeby praca na marne nie poszła, dół wykopany wzdłuż dwóch ścian mego domu należało zakryć plandeką. Ciężką, porządnie wykonaną i co najważniejsze dla tych, którzy ten dół własnoręcznie kopali- nieprzemakalną.

            Poniedziałek. Ci, którzy mają kopać w ziemi, kopią w niej dalej. Ja wybrałam się z matulą do miasta. Jak każdy wyjazd do miasta, ten także skończył się zakupami. Spożywczymi oczywiście. Na inne bym się nie pisała. A że jeść lubię...

            Wynoszę z samochodu dwie z pięciu wielkich toreb, gdyż więcej w me dłonie nie wpakuję. Zmierzam ku domostwu podśpiewując utwór, który jeszcze sekundkę temu słyszałam w samochodzie. Wchodzę na folię i przedzieram się przez jej kolejne metry. Trochę się podwinęła i był to pewnego rodzaju tor przeszkód.  Zostały dwa metry do wejścia. Czuję się niebiańsko i nie mogę się doczekać, aż zostawię te strasznie ciężkie torby, założę suche ubranie (to przemokło na deszczu) i wyciągnę nogi na fotelu.

             Nagle coś się stało. Gdy się zorientowałam o co chodzi, okazało się, że wpadłam na wykopanego dołu. Zawisłam jednym łokciem i podbiciami sandałków przyjmując przy tym kształt kołyski. Zakupy oczywiście ze mną.
Nagle z mojej lewej słyszę:
-"Co Ty zakochana jesteś czy co?"
Podbiega tata i zabiera torby z zakupami. "Super, a ja?"- pomyślałam.

            Widocznie z dziury miałam się wydostać sama. Problem był tylko taki, że nie wiedziałam jak. Wygięcie ciała niczym litera U brzuchem do dołu to dość nieciekawa pozycja, przede wszystkim niewygodna.

            Tłum gapiów wciąż komentuje zdarzenie, a ja próbuję wejść do domu. Dobra, udało się, jestem. I znów komentarze, jak ja mogłam tam wpaść, przecież pod folią jest krata. Stabilna i wytrzymała jak już wspomniałam.

             Po czym odzywa się młodszy brat i mówi:
- "No przecież wyciągnąłem kratę spod spodu i zostawiłem samą folię, bo jak kopałem, to zahaczałem o nią głową.

              Myślę sobie: "Cudownie, jak dobrze, że kogoś uprzedziłeś. Przecież wcale nie doszłoby do tragedii."




             Panie Boże, dziękuję za wszystkie umiejętności jakimi mnie obdarzyłeś. Teraz proszę o umiejętność chodzenia po plandece nad przepaścią. Jak widać, przydatny to fach.





Anita.

środa, 6 sierpnia 2014

Woodstock 2014 - Czy to się dzieje naprawdę?



          Swoją historię zacznę od cofnięcia się w czasie. Chcę, żeby wszystko było oczywiste i lepiej zobrazowane.

          Odkąd usłyszałam pierwszy raz o wydarzeniu jakim jest Woodstock, zastanawiałam się kiedy osiągnę odpowiedni wiek, żeby się tam udać. Nie wiedziałam dokładnie czego się spodziewać, nie zagłębiałam się w tajniki imprezy, po prostu chciałam być tam gdzie znajomy  jeździ co roku na caluśki tydzień i wraca uszczęśliwiony bardziej niż dziecko lizakiem. O jaka byłam dumna, kiedy to któregoś roku przysłał nam pocztówkę z Woodstockowego Miasteczka.

          Do tej pory koniec lipca kojarzył mi się z półmetkiem wakacji, tudzież ze Zlotem Miłośników Motocykli w Prudnickim lesie.  Zawsze udawałam się tam wraz z tatą. Ta impreza ma swój klimat, a my właśnie taki klimat lubimy. Gdy miałam lat siedemnaście również pojechaliśmy w to miejsce, zabierając ze sobą dwie osoby, w tym Mateusza-  tego od corocznych wyjazdów do Kostrzyna nad Odrą. Podczas trwania zlotu silniki maszyn ryczały aż miło, a my rozmawialiśmy.

          W końcu tematem stał się kolejny wyjazd naszego znajomego na Woodstock, który miał się odbyć za kilka dni. Wtedy to zostałam prawdziwie zachęcona do wyjazdu, dowiedziałam się więcej na temat funkcjonowania najważniejszych rzeczy. Dostałam nawet propozycję dołączenia do Jego ekipy, lecz wtedy jeszcze spontaniczne  wyjazdy wydawały mi się zbyt szalone. Odpuściłam sobie, choć rodzice nie mieli nic przeciwko. W końcu znali Mateusza, wiedzieli, że będę pod dobrą opieką. Od tego czasu zaczęłam śledzić przebieg całego zamieszania organizowanego przez Jurka Owsiaka. Kwestowanie z puszką nie było mi obce, więc i Woodstock obcy być mi nie powinien.

          Przyszedł rok 2013, tym samym prawo jazdy zdane za pierwszy razem i osiągnięty próg lat osiemnastu. Wisienką na torcie wydawałby się być już tylko wyjazd do Kostrzyna. Zaczęłam się „jarać” wakacjami jak nastolatki Justinem Bieberem. Raz po raz wmawiałam sobie, że trzeba zrobić coś przełomowego. Trzeba sobie coś udowodnić. Nie znajomym, nie rodzinie, nie wrogom. Sobie. Coraz bardziej nakręcałam się na wyjazd, choć nie miałam pojęcia z kim tam pojadę. Teraz wiem, że nie trzeba mieć ekipy, by się tam udać. Ale wtedy jeszcze było to jedną wielką niewiadomą.

          Mój wspaniały kolega Zbyszek, którego z tego miejsca pozdrawiam, chciał mnie wciągnąć do swojej paczki. Miał dla mnie miejsce. Byłby najlepszym ochroniarzem jakiego znam. Pilnowałby mnie jak własne dziecko, którego nie ma i nie wiem czy mieć będzie, bo dzieci nie lubi. Ale mniejsza o to. Miałam okazję. Wielką okazję. Chęć bycia na Woodstocku była wprost proporcjonalna do strachu przed nieznanym. Wystarczył jeden komentarz, że strony pewnego człowieka, którego również pozdrawiam, abym całkowicie zrezygnowała z wyjazdu. O taka właśnie boidupa jestem.  No i nigdzie nie pojechałam…

          Dnia pierwszego sierpnia dostałam mmsa ze zdjęciem sceny i zapełniającego się pola. O jak bardzo mnie to bolało, że sobie odpuściłam. Postanowiłam jednak, że nie zostawię tak tego i zrobię coś, żeby zadośćuczynić moim złym decyzjom. Postanowiłam w ramach rekompensaty udać się z tatą do Ragtime'u. Sklep ten odwiedziłam już wcześniej, ale tylko by nacieszyć oczy. Tym razem nacieszyłam oczy, uszy, dłonie. Tylko portfel jakoś tak posmutniał.

           Opuściłam sklep z głową podniesioną bardzo wysoko i oczywiście z moją wymarzoną gitarą akustyczną, którą niósł mój tata, bo pudło było większe ode mnie. Mijając ludzi patrzyłam im się głęboko w oczy dając do zrozumienia: „Tak, to moja gitara! Zazdrościsz? Teraz ja będę się uczyła gry!”. Trochę to egoistyczne, ale taka właśnie jestem… Tata, ja i gitara w samochodzie, więc można wracać do domu. Ale zaraz zaraz. Nadal nie czuję się wystarczająco dobrze. To za mało, by powiedzieć, iż mój nieudany wyjazd został zrekompensowany.

            We wrześniu ma się odbyć koncert Dżemu w opolskim amfiteatrze. Muszę tam być! Wiedziałam, że bilety wyprzedają się jak ciepłe bułeczki, więc czym prędzej pognaliśmy w stronę kas. Mamy to! Dwa bilety na najcudowniejszy koncert kupione. Dwa, bo oczywiście tata jedzie ze mną. To przecież nasz klimat. Idealny sektor, drugi rząd, dogodne miejsca. Wracając do domu czułam się spełniona, choć wciąż miałam do siebie żal, że nie jestem teraz w Kostrzynie.

          Tydzień później odbyło się zaplanowane dużo wcześniej spotkanie, na którym to musiałam stanąć twarzą w twarz z osobnikiem, który do ostatniego momentu trzymał dla mnie miejsce
w samochodzie. Nie ukrywam, że się bałam, jak zwykle wszystkiego. Ale po wysłuchaniu kazania, ukazaniu skruchy wszystko wróciło do normy. Zbyszek chyba mnie jeszcze lubi.

          I tak oto po tej całej szopce roku dwutysięcznego trzynastego postanowiłam, że za rok choćby się waliło, paliło i nie wiadomo co działo, jadę do Kostrzyna. Trudno w moich okolicach
o towarzystwo do takich wypraw. Tata z chęcią by pojechał, ale praca się sama nie wykona, jak to
w przypadku wyjazdów z innej beczki, czyt. VAG NYSA.

          Miałam cały rok, by znaleźć sobie kompanów. Miałam cały rok, by dowiedzieć się o wszystkim co mnie tam czeka. Miałam cały rok, by się ponownie nakręcić. I tak oto nakręciłam się bardzo mocno. Najdłuższe wakacje mojego życia zbliżały się wielkimi krokami. Matura poszła jak po maśle, studia zostały ogarnięte. I znów wspomnę o wisience na torcie. W tym wypadku znów byłby nią wyjazd na Woodstock. Wraz z koleżanką Darią knułyśmy pewien plan i modliłyśmy się, żeby wypalił. Było trudno. Raz widziałyśmy światełko, raz tylko ciemny tunel i nic więcej. Niemniej jednak przyszła  druga połowa lipca…

          Letni wieczór. Siedzimy na podwórku, ptaszki ćwierkają, komary gryzą, zajadamy lody i sprawdzamy rozkład specjalnych pociągów Woodstockowych. Nic specjalnego. Zanotowałyśmy interesujące nas połączenia, przygotowałyśmy wstępnie listę rzeczy do zabrania. Na niecały tydzień przed planowanych wyjazdem Daria zakupiła bilety. Bilety na podróż naszych marzeń. Żadna tam pierwsza klasa, żadne drinki i darmowe połączenie wifi. Ale nie o tym przecież marzyłyśmy. Od tego momentu byłyśmy niemalże pewne, iż staniemy dwiema stopami na trenie, gdzie obywa się  największy muzyczny festiwal w naszym kraju.

          Przyszedł weekend. Załatwiłam plecak, przetestowałyśmy namiot, przygotowałam kartki
z napisem „Free hugs”, ogarnęłyśmy oficjalną listę niezbędnych rzeczy. Wzięłyśmy naprawdę tylko to co najważniejsze. Jak biwak, to biwak. Zrobiłyśmy też podstawowe zakupy i we wtorek późnym wieczorem każda z nas zaczęła się pakować. Potem spotkałyśmy się na chwilę by przybić sobie pionę i każda udała się w kimę.

          Artur Gadowski z zespołem IRA zaczynają brzęczeć w moich uszach. O rany, to budzik. Wybiła godzina 6:00 dnia trzydziestego lipca dwutysięcznego czternastego roku. Podniosłam się połamana z łóżka. Nie ukrywam, że nie umiałam spać. Nigdy nie śpię przed ważnym wydarzeniem. Po prostu nie umiem.

           Tak było i teraz, ale nie ma co narzekać. Jak pisał Mickiewicz „ Sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem;…”.  Trzydzieści minut później stałam już w drzwiach z okropnie ciężkim plecakiem, z którym ledwo utrzymywałam równowagę. Czekałam na mamę, gdyż to ona miała nas podwieźć na stację do Dytmarowa, skąd o godzinie 7:00 miał odjechać szynobus w kierunku Kędzierzyna Koźla.

           Gdy już przekroczyłam próg szynowego pojazdu, stwierdziłam: „Niech się dzieje wola nieba!”. Rzadko się zdarza, żeby spotkać miłego kasjera. Chyba miałyśmy szczęście, jak zresztą z całym tym wyjazdem. Pan, który podszedł do nas, by skasować bileciki od razu wiedział gdzie jedziemy, krótka gadka szmatka i każdy miał wesolutką minę na twarzy mimo tak wczesnej pory dla kogoś, kto ma wakacje.

          Pięćdziesiąt minut później znalazłyśmy się w K-K. Na dworcu głośno i brudno, remonty, remonty i jeszcze raz remonty. W każdym razie do woodstockowego pociągu miałyśmy ponad godzinę, więc postanowiłyśmy przeczekać przed dworcem na jakimś betonowym podwyższeniu. Po ok. trzydziestu minutach Daria dojrzała przecudownie ubraną parkę ludzi, zmierzającą w stronę miasta. Gdy popatrzyliśmy w ich stronę, serdecznie nam pomachali. Wiedziałyśmy, że też jadą na Wooda. Ich plecaki przypominały mój, przeładowany i zasłaniający głowę. Nie minęło dużo czasu, a dołączyli do nas i tak oto przeczekaliśmy na nasz wspólny pociąg- RYŚKA.

          Dobrą opcją było wybranie stacji Kędzierzyn Koźle zamiast Opole jako miejsce odjazdu. Przedział, do którego weszła nasza czwórka (tak, Dzika i Biały towarzyszyli nam do samego Kostrzyna) był pusty. Rozsiedliśmy się wygodnie i przemierzaliśmy kolejne kilometry w dobrych nastrojach.  Jak się okazało Dzika i Biały mieszkają niedaleko i w zasadzie nie umieliśmy się nagadać. Są to tak pozytywnie zakręceni ludzie, że ich poznanie wniosło w moje życie bardzo dużo dobrych emocji.  Do teraz bębenek, który taszczył ze sobą Kuba, rozbrzmiewa w mojej głowie. Miło było zakosztować gry na czymś nowym.

          Kolejne stacje, które mijaliśmy to Opole, Wrocław, Głogów, Zielona Góra i Rzepin. Dosiadali się coraz to nowi ludzie, każdy uśmiechnięty od samego wejścia. Było czuć pozytywne emocje w powietrzu. Pogoda była cudowna, słońce grzało, a my wychylaliśmy swoje główki przez okna, dostając po twarzy wszystkim, co z początkowych wagonów wyrzucali towarzysze naszej podróży.

           Nawiązując jeszcze do samego pociągu, który po pierwsze cenię za nazwę- RYSIEK <3, cenię go także za ludzi, których było mi dane spotkać. Ale o nich wspomnę później. Jeśli chodzi o toalety w pociągu, kolejki do nich były, ale na ładne oczy można było się do nich dostać już po 5 minutach czekania. Co do ich czystości, to nie różniły się niczym od tych ze zwykłego pociągu kursującego na co dzień na trasie Opole Główne- Warszawa Centralna. Także oskarżenia wielu ludzi w tej kwestii są bezpodstawne.

          Ludzie w pociągu zarażali pozytywną energią, w naszym przedziale znaleźli się też Czesi. Każdy oprócz tego, że wymieniał się ciepłym słowem, to i posiłkiem oraz napojem. Nie było mowy
o głodówce, nie było mowy o nudzie, nie było mowy o tęsknocie za domem i rodziną. W pociągu poznaliśmy nową „rodzinę”. Podróż odbyliśmy bez ścisku, każdy miał swoje miejsce i tego się trzymał, choć spacery po wagonach odbywały się dość często.

          Pozdrawiam gorąco Dziką i Białego. To oni towarzyszyli nam od dworca, do dworca. Jesteście kochani. Pozdrawiam także Juchę, która miała świeżo wytatuowaną różę, Tomka kucharza, który zaprosił nas na rybkę do Wrocka, kolegę, który na co dzień kursuje z gwizdkiem w wagonach sypialnianych, Jego dziewczynę, kolegę z ciemną karnacją i wygolonymi bokami, który to jest po studiach dziennikarskich i kontynuuje naukę na kierunku (jeśli dobrze mówię) socjologia.

          Uściski ślę także do wagonu, w którym nie było miejsc siedzących i imprezka odbywała się na podłodze. To tam śpiewaliśmy najlepsze polskie hity. To stamtąd wziął się Gabryś, Jego kolega w okularach moro, których za żadne skarby świata nie chciał ściągnąć oraz blondynek w okularach, który prześmiesznie poruszał brzuchem. Panowie,  pozdrówki dla Was!

          W Rzepinie, ostatniej stacji, dosiedli się do naszego przedziału czterej starsi, bardzo przemili Panowie. Nie ukrywam, że sił miałam coraz mniej, ale starałam się dotrzymać towarzystwa w rozmowie. Jeden z nich wyciągną swojskie wineczko, czy co to tam było oraz śliczną szklankę. Powiedział, że to z kompletu. Co roku zabiera jedną i że zostały mu już tylko dwie. Jak się wytłuką wszystkie, to przestanie jeździć na Woodstock. Mam nadzieję, że te dwie ostatnie szklanki są niezniszczalne i do końca życia będzie Pan jeździł na najpiękniejszy Przystanek świata! Zasługuje Pan na to.







          Podróż trwała osiem godzin i trzydzieści minut. Spóźnienie to właśnie ta połowa godziny. Spowodowane było to tym, iż ktoś w trakcie jazdy zaciągną hamulec bezpieczeństwa i póki pociąg mógł ruszyć dalej, minęła spora chwila. Kolejna sytuacja, która wpłynęła na obsunięcie się w czasie to fakt, iż pewna para jadąca na Woodstock zrobiła sobie psikusa.

           Facet dla żartów wyrzucił bądź też wystawił za okno buta swej dziewczyny, a ta w ramach rewanżu, uderzyła go w twarz czymś szklanym. Zatrzymaliśmy się przy pierwszej lepszej stacji i oczekiwaliśmy na karetkę pogotowia. Mężczyzna pojechał do szpitala, a jego dziewczyna prawdopodobnie pojechała dalej.

           I tak oto dotarliśmy na miejsce. Niby powinniśmy się cieszyć, bo tego oczekiwaliśmy po całym dniu jazdy, ale było smutno, bo trzeba było się pożegnać z większością poznanych tu osób. Wymieniliśmy się oczywiście telefonami, adresami, zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia, ale to nie było to samo co obecność tych ludzi przy sobie.

          Po wyjściu z pociągu od razu rzucała się w oczy ekipa Pokojowego Patrolu, która spisała się na medal. Złoty, największy i najdroższy. Na każdym kroku można było liczyć na ich wsparcie. To się ceni! W pierwszej kolejności udałyśmy się do naszej koleżanki Biedry. Były tam tłumy ludzi, zmierzających tak jak my na Przystanek. Ten jeden jedyny, wymarzony. Gdy w końcu się pozbierałyśmy z całym naszym bagażem, udałyśmy się za tłumem. Droga wydawała się nie mieć końca, opadałam z sił, chciałam się położyć w namiocie i dojść do siebie. Wzrokiem podążałam za coraz to nowym widokiem ukazującym się na horyzoncie. Poszukiwałam ronda. Ronda Woodstock, od którego to została do pokonania ostatnia prosta.  W końcu dotarłyśmy na miejsce…

          Pierwszą rzeczą jaką zrobiłyśmy, rzuciłyśmy nasz bagaż na trawę, a same położyłyśmy się obok. Zrobiłam fotkę dużej sceny i wysłałam wiadomość do Zbyszka. Daria natomiast próbowała skontaktować się z Aśką, koleżanką z K-K, która także pierwszy raz wybrała się na Wooda, tyle, że ona wybrała pociąg nocny, z wtorku na środę.  Pogoda zaczęła się psuć, niebo się zachmurzyło, co najmniej tak, jakby nie było zadowolone z naszego przyjazdu tutaj. Koło Aśki ekipy nie było miejsca.  

           Deszcz padał i padał, robiło się ciemno, więc trzeba było szybko podjąć decyzję w sprawie naszego rozlokowania się. Ostatecznie rozbiłyśmy się w idealnym ( jak teraz sądzę) miejscu. Do wszystkiego miałyśmy stosunkowo taką samą odległość, za punkt spotkań mogłyśmy spokojnie podawać Bungee, a koncerty z dużej sceny mogłyśmy oglądać na telebimie siedząc przed namiotem. Środa szybko się dla mnie skończyła, gdyż w obawie przed nadciagającą  burzą chciałam jak najszybciej zasnąć. 

          W czwartkowy poranek obudziła mnie muzyka dobiegająca z dużej sceny. Zaczynały się próby do popołudniowych występów. W sumie muzyka na żywo to bardzo dobry budzik. Nie tam jakieś dzwonki mp3 ustawione na sygnał alarmu, ale konkretne uderzenie tuż po godzinie 7:00. Prysznic wybrałyśmy ten zimny, bo tu była mniejsza kolejka. W zasadzie to i tak wcisnęłyśmy się bez zbędnego czekania, jak wszędzie zresztą. Z góry przepraszam tych, którym wmawiałam, że stoję w kolejce tak samo długo jak oni.

          Orzeźwienie przyszło natychmiastowo. Zupka chińska na śniadanie i lecimy badać teren. Wtedy jeszcze wszystko wydawało się być takie obce. Czas płynął bardzo szybko. Nim się obejrzałam dochodziła godzina 15:00, czyli oficjalne rozpoczęcie Przystanku Woodstock. Nie mogło mnie zabraknąć pod sceną. Tym bardziej, że pięć minut później miał wystąpić zespół T.Love. ze specjalnymi gośćmi. Było pięknie. Raz po raz wykrzykiwałam słowa znanych mi utworów. Ludzie bawili się w najlepsze. A to dopiero początek!

          Do godziny 21:00 miałam czas wolny. Według mojej listy, kolejnym koncertem na który miałam się udać była Budka Suflera. Na tym koncercie zależało mi najbardziej, dlatego byłam bardzo podekscytowana. Smutno mi było, gdy zespół nie zagrał utworu pt. „Ratujmy co się da”, ale wykonanie znanej każdemu „Jolki” powaliło na łopatki wszystkich, myślę, iż łącznie z innymi sławami zajmującymi miejsca za sceną. Łezka kręciła się w oku. Tłum ludzi, gwieździste niebo i „Jolka” śpiewana przez setki tysięcy ludzi. Tego nie da się opowiedzieć, to trzeba doświadczyć.

          Z koncertu „Budki” próbowałam się jak najszybciej dostać do Wioski Kryszny. Tam już od dłuższego momentu na scenie występował Ras Luta. Znalazłam się na samym końcu tłumu, ale wystarczyło mi to, że usłyszałam kilka dobrych, znanych mi kawałków na żywo. Tego dnia postanowiłam udać się jeszcze na dwa koncerty, lecz ból kręgosłupa pokrzyżował plany i zamiast na Mesajah’a udałam się do namiotu, by zażyć coś przeciwbólowego i troszkę snu.

           Na szczęście Daria obudziła mnie w samą porę. Kamil Bednarek właśnie wchodził na scenę, a ja wygramoliłam się z namiotu i ruszyłam na ostatni tego dnia koncert, na którym mi zależało. Co do Kamila, nie trzeba pisać, że był to energiczny koncert. Każdy koncert Bednarka wygląda w ten sposób. Nie da się siedzieć, nie da się stać. Nawet najbardziej upartym noga sama skacze w rytm dobrego Reggae. O takie już jest młode pokolenie tego kraju. Kamil jak zwykle spisał się genialnie.

          Z czwartkowych koncertów dla mnie byłoby na tyle. Udałam się pod Bungee, skąd miałam zgarnąć Tomka, naszego kolegę z pociągu. Poszliśmy spać, a w zasadzie mieliśmy taki zamiar. Śmiechy, chichy, mój kręgosłup nadal bolał, ale szkoda było czasu na „gnicie” w namiocie. Tomek został sam, a my z Darią ruszyłyśmy do Toi Toi. Tak to już tutaj bywa, że nie da się pokonać wyznaczonej przez siebie trasy w oszacowany czas. Podróż do jakże „czystych toalet” zajęła nam grubo ponad dwie godziny. Najpierw zaczepili nas chłopcy, którzy wykonali ciekawą sztuczkę z zamianą kart, następnie przyczepił się do mnie Marek z Niemiec, który szukał swojej ekipy z Elbląga. Pozdrawiam Was Panowie. Zaczęło świtać. To znak, że trzeba szukać swojego namiotu.

          Piątek przywitałam leniwie. Dogorywałam w namiocie prawie do samego południa. Koncert, na który się wybierałam miał być dopiero o godzinie 15:00, więc nigdzie mi się nie spieszyło. Chciałam nabrać trochę siły, by w razie ponownego ataku ze strony kręgosłupa, móc się czymś obronić i jednak wytrwać.

           Po prysznicu w samo południe, dużych kolejkach, które nie stanowiły dla nas żadnej przeszkody, ładowaniu telefonów i śniadaniu w postaci zupki chińskiej zaczęłam przygotowywać się do koncertu. Gdy już znalazłam się pod sceną, Tabu rozbudziło wszystkich swoimi pozytywnymi dźwiękami . Tak dobrze rozpoczęte popołudnia mogłabym mieć co dzień. Korzystając  z wolnej godziny odwiedziłyśmy Lidl. Nie rozumiem tylko tej ogromnej kolejki, która ciągle stała w miejscu. Może to była jakaś ozdoba? Atrapa?

          Teraz zaczęła się bieganina. Dwa koncerty na małej scenie, dwa koncerty na dużej kilkoma minutami nakładające się na siebie. Postawiłam na małą scenę i kapele znane mi z ekranu telewizji oraz muzycznych programów. Trzynasta w Samo Południe dała czadu. Ogromny plus za harmonijkę, której dźwięk kocham oraz utwór „Hell yeah”, którym to rozgrzaliście rozpalone już do czerwoności ludzkie dusze.
         
            Gdy po „Trzynastej” zrobiło się luźniej w tłumie, dopchałam się pod samą scenę. Teraz oczekiwałam kogoś, kogo szanuję za charyzmę i poczucie humoru. Tak, mowa tu o Juanie Carlos Cano. Przystojny, utalentowany, uśmiechnięty… zajęty. A właśnie! Dziękuję Pani, która stała obok, za to, iż pokazała mi żonę Juana. Jest Pani kochana i ma Pani śliczne włosy. Mogę tu jeszcze dodać, iż kopnął mnie zaszczyt uściśnięcia dłoni Juana. To dla mnie bardzo cenne doświadczenie.

          Uradowana udałam się do namiotu, sprzed którego oglądałam końcówkę koncertu Lao Che.
W końcu nadszedł czas na totalnego powera,  czyt. Acid Drinkers. Kto jak kto, ale oni mają w sobie tyle energii o każdej porze dnia i nocy, że mogliby nią zasilać wszystkie urządzenia elektroniczne na terenie naszego kraju. Titus to dla mnie złoty człowiek. Lubię jego akcent i śmiech, który wyraża więcej niż tysiąc słów. „Hit the road Jack” w wykonaniu Drinkersów to najlepszy cover jaki znam, dlatego też niecierpliwie na niego czekałam. Ucieszył mnie także widok Ani Brachaczek. Czułam, co się święci. Święcił się „Love Shack”. Mistrzowskie wykonanie, mistrzowska oprawa. Byłam stuprocentowo zadowolona.

          Nie minęło dużo czasu a znalazłam się pod małą sceną słuchając zespołu Łzy. Mimo, że była to końcówka ich występu, załapałam się na to co najlepsze- „Agnieszkę”. Szybka wizyta w Lidlu i wróciłam uradowana do namiotu. Usypiałam przy głośnych, ale miłych dla ucha dźwiękach Ky-Mani Marley.



          Dobę wcześniej postanowiłam, że nie popełnię już tego błędu i w sobotę wstanę najwcześniej jak tylko będę potrafiła. Tym oto sposobem kilka minutek po godzinie 7:00 znalazłam się pod prysznicem. Żadnych kolejek, pięć osób na krzyż… to mi się podoba. Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Troszkę się szwędałyśmy, zrobiłyśmy pamiątkowe zakupy, zdjęcie konkursowe w fotobudce Altercore, pościskałyśmy się w ramach Free Hugsów, zostawiłyśmy w radio pozdrowienia dla Dzikiej i Białego oraz nakręciłyśmy Woodstock z Gazetą Lubuską.  Pozdrawiam ekipę, która się tym zajmowała. Jesteście świetni.

          Na dziś miałam zaznaczone pięć koncertów, z czego dwa obejrzałam na telebimie przed namiotem. Była to Marika oraz Jelonek z Orkiestrą Filharmonii Gorzowskiej. Natomiast koncerty, na których byłam zarówno duszą jak i ciałem, to przede wszystkim Ukeje, który to otwierał trzeci i ostatni dzień Przystanku Woodstock. Świetna zabawa, dobre podejście do publiczności, ten ryk i uśmiech. To co potrzebne dobremu wokaliście. Dzięki Damian!

          O 18:05 na scenie pojawiły się Piersi z „Bałkanicą”. Niesamowite było to, że śpiewali wszyscy. Zarówno punki, hipisi, miłośnicy disco polo czy też dzieciaki na rękach swoich rodziców. Magiczne miejsce, prawda? „Zośka” rozwaliła system, bo totalnie się jej nie spodziewałam. Nie spodziewałam się też, że spotkam w tłumie koleżankę, z którą nie widziałam się sześć dobrych lat. Sieja, pozdro! Ale oto chodzi w tym miejscu. Dzieje się tu tyle niesamowitych rzeczy.

          Ostatnim koncertem, zarazem tym który wywołał u mnie największe wzruszenie, był koncert Comy. Nie pierwszy, na pewno nie ostatni, ale jedyny taki. Piotr Rogucki ma w sobie duszę artysty, Jego strój idealnie komponował się w całością elementów przedstawionych wokół. Liczyłam po cichu na „Los, cebula i krokodyle łzy”, ale nie stanowiło to priorytetu, jeśli chodzi o odbiór Jego utworów. Historia którą opowiedział, bardzo mną wstrząsnęła. Nie można tego porównać do komedii romantycznej. Łzy, które leciały mi z oczu były inne. Niecodzienne. Spowodowane czymś wyjątkowym.

            Rogucki opowiedział o tym, że tego dnia rano tuż po spotkaniu w Akademii Sztuk Przepięknych podeszła do niego dziewczyna i powiedziała, że jej przyjaciółka, która w zeszłym roku się utopiła mając niespełna lat siedemnaście, była Jego wielką fanką i byłaby ucieszona, gdyby zadedykował jej piosenkę. Miałam w planie uczestniczyć w tym spotkaniu, lecz lenistwo wygrało. Przykre, bo być może sama poznałabym tę dziewczynę. Ale do rzeczy… „Spadam” wybrzmiało z ogromną siłą z głośników. Moje oczy zalały się łzami. Próbowałam sobie wyobrazić, jak ta dziewczyna teraz na nas patrzy. Czułam, że patrzy, że słucha tych 750 tysięcy ludzi, którzy skupili się na tym, by oddać jej szacunek. Kolejna rzecz, dla której warto być na Woodstocku.

          Przez kilka chwil w trakcie koncertu Comy zerkałam w stronę swej lewicy, gdzie znajdowało się podświetlone koło młyńskie Allegro. Podobne jest w oficjalnym teledysku do utworu, na który bardzo liczyłam, o czym pisałam wyżej. Mam nadzieję, że w moich oczach jest jakaś siła i od tego wpatrywania się w koło ostatnim utworem był „Los, cebula i krokodyle łzy”. Pod namiot, a w zasadzie na miejsce, w którym jeszcze kilka godzin wcześniej stał namiot wróciłam wniebowzięta. Tam poznałam kolegę ze śląska, z którym zamieniłam kilka słów. Do rozmowy dołączyła się dziewczyna, której zaginął plecak z ubraniami oraz przemiły chłopak. Pozdrowionka.

          Opowiem co nieco o miejscu, w którym rozbiłyśmy namiot. Wydaje mi się, że było to jedno z lepszych miejsc. Nie chcę powielać informacji, bo o tym , że wszędzie miałyśmy podobną odległość już pisałam. Chcę się skupić na sąsiadach. W końcu to bardzo ważne, by mieć dobrych sąsiadów. Nasi tacy byli. Po prawicy był wyżej wymieniony chłopak ze śląska, po lewicy przecudowna Pani z Panem, którzy dołączyli w piątkowy poranek. Dziękuję Panu za pomoc przy składaniu namiotu.

           Naprzeciwko naszego wejścia mieszkał Damian z kolegami, który stał się i już zostanie na zawsze Bednarkiem. Po skosie zamieszkały dość dziwne dziewczyny, których rozmowy czasem rozwalały system, ale nie wyrządziły nikomu krzywdy, więc jest dobrze. W oddali, ale w widocznym z naszego namiotu miejscu mieszkała grupka chłopaczków, a w tym jeden ze specyficznym irokezem. Ooo, i nawet widziałam, jak jeden z chłopaków golił się w namiocie do lusterka. Takie rzeczy tylko na Woodzie. Pozdrawiam wszystkich moich sąsiadów. Jesteście świetni. A Bednarkowi dziękuję, że pozwolił nam przechować bagaże w swoim namiocie.

          I tak oto przeszedł czas, by się zbierać. Miałyśmy do wyboru dwanaście pociągów. Uparcie postawiłam na ten pierwszy licząc, że będzie najmniejszy ścisk. Tak więc celowałyśmy w pociąg
o nazwie WARSIK, odjeżdżający o godzinie 1:00. Droga na PKP zajęłam nam czterdzieści minut. Dużo osób zmierzało w stronę dworca, więc nie było strachu podczas przechodzenia przez las. Przed dworcem zalegało mnóstwo osób. Pierwsza kolejka przed odprawą na dworzec ustawiła się
o północy. Ci ludzie jechali w stronę Warszawy wschodniej.

           My bidule, leżące na środku skrzyżowania ustawiłyśmy się za tłumem, gdy tylko przez megafon została wygłoszona informacja o naszym pociągu. I tak oto po wpuszczeniu nas na dworze pędziłyśmy ile sił w nogach, by wsiąść do pociągu. Nie by zająć miejsce, ale by w ogóle wsiąść. Taka tam już zasada panuje. Na miejsca nie liczyłyśmy, więc od razu zajęłyśmy podłogę przy wejściu do przedziału. Ludzie wciąż się gromadzili, aż w końcu padła informacja, że nie ma już miejsca, reszta ludzi jest proszona o czekanie na następny pociąg.

           Każdy w miarę możliwości rozlokował swe bagaże. Czas jechać. W pomieszczeniu 1,5m x 3m dwanaście osób plus bagaże wszystkich osobników pokonało ośmiogodzinną trasę. Nogi mieliśmy podkulone pod samą klatkę piersiową. Moje nogi długo w takiej pozycji nie wytrzymują, więc wierciłam się najbardziej ze wszystkich szukając innego, lepszego rozwiązania. Pozycje zmienialiśmy bardzo często. Jedni jechali chwilę na stojąco, inny siedzieli raz na bagażu, raz pod nim. Tłukliśmy się łokciami przepraszając co sekundę. Ale nie przeszkodziło to w dobrej zabawie.

           Rysowanie po ciele czy gra w kółko i krzyżyk towarzyszyły nam w przerwach między snem. W pociągu powrotnym poznałam genialnych ludzi. Zacznę od Krystiana, Krzyśka a właściwie Kordiana, który to wywołał u mnie najwięcej radochy. Jeśli w Wieluniu są sami tacy ludzie, to Wieluń jest cudowny!

            Pozdrawiam ekipę z Krakowa, która zalegała na środku przejścia. Poczucie humoru to Wasze drugie imię. Koleżanka po mojej prawej siedziała cicho, ale wybaczam Jej, drogę do domu miałam długą, a i Woodstock męczący. Kolega w blond włosach do ramion, który przywiązał swój bagaż tak, że wisiał pionowo również mega zakręcony. Aaaa no i człowiek od książki Kryszny, który najpierw uratował nam życie dostarczając tlenu do wagonu, a potem czytał na dobranoc ciekawe treści. Miałam okazję wziąć tę książkę w dłoń. Akurat otworzyłam na rozdziale „Różnica między człowiekiem a zwierzęciem”. Ciekawe, nie powiem, że nie.

          Podróż minęła. Znów na twarzach pojawił się smutek, kiedy to trzeba było  pomachać na do widzenia (oby do widzenia) swoim towarzyszom. Jak wiadomo, wszystko co piękne, szybko się kończy. To skończyło się bardzo szybko, bo było bardzo piękne. Wychodząc z pociągu ujrzałyśmy szynobus, który miał za kilka minut odjeżdżać w kierunku Dytmarowa. Nie zastanawiałyśmy się długo, tylko zajęłyśmy w nim miejsca  i pięćdziesiąt minut później byłyśmy tam gdzie chciałyśmy. Po drodze śmiałyśmy się jak naćpane. Naćpane szczęściem, radością, miłością, muzyką, szacunkiem, życzliwością i tolerancją.

          Niedziela była przygnębiająca. Położyłam się w kuchni na podłodze i zaczęłam rozpakowywać torbę. Nie miałam siły wstać. Nic mi się nie chciało. Wzięłam prysznic, a później jeszcze dwa, zjadłam, a później jadłam i jeszcze raz jadłam. Pochłaniałam wszystko co oczy widziały. W międzyczasie ucinałam sobie drzemki, ale jak na złość co chwilę ktoś zaglądał do mojej dziupli i stawiał mnie na równe nogi. Łącznie z burzą, która przywitała mnie w domu piorunami i brakiem internetu.

            Nie pozostaje mi nic innego jak cieszyć się pamiątkowymi zdjęciami, filmami, tym co zostało mi w głowie. Cierpliwie czekam na XXI przystanek. Pojawię się tam na pewno. Muszę.






          A teraz chcę wypowiedzieć się na tematy przeróżne.Zacznę od ASP. Zajęć jest tam mnóstwo, brakuje tylko czasu żeby to wszystko ogarnąć, ale polecam serdecznie. Jeśli chodzi o higienę, ludzie są tam czyściejsi niż niejedni mający dostęp do gorącej wody dwadzieścia cztery  godziny na dobę, których znam. Ludzie się tam myją, uwierzcie mi.

          Co do jedzenia, nie kosztowałam niczego z Wioski Kryszny, nawet z gastro. Wiem jedno, nikt tam głodny nie chodzi, bo jeden drugiemu pomaga i się dzieli. Tak, niektórzy jeszcze potrafią się dzielić. W dodatku punkt Banku PKO serwował codziennie darmowe bułki słodkie. Dobra inicjatywa. Wielki plus za mgiełki wodne i polewanie wodą przez strażaków w trakcie koncertów, w takie upały ochłoda wskazana. Co do Kryszny, bardzo podoba mi się atmosfera jaka panowała w ich wiosce. „Procesja”z tańcami, która odbywała się codziennie utkwiła mi bardzo głęboko w głowie. Piękne widowisko.

          Wielkie podziękowania z mojej strony dla wszelkiego rodzaju służb porządkowych. Poświęciliście kilka dni na to, by nas pilnować. Zarwaliście noce, żebyśmy się mogli bawić. Pokojowy Patrol był na każde zawołanie o każdej porze dnia i nocy. Od wyjścia z pociągu, do wejścia do niego ponownie. W zeszłym roku sama myślałam o tym, by pojawić się na Przystanku Woodstock w roli członka Pokojowego Patrolu. Teraz się waham, bo nie jestem w stanie dać z siebie tyle co Wy. Jesteście wielcy.

          Czas na najważniejszą rzecz i najważniejszą osobę. Podziękowania dla Pana Jerzego Owsiaka. Od zawsze kibicowałam WOŚPowi, teraz jestem też całym sercem za Przystankiem Woodstock. Miło było zobaczyć zakonnice i księży podążających między punkami, hipisów spacerujących z tradycyjnymi rodzinami z dziećmi czy homoseksualistów. Choć hasło „Każdy inny, wszyscy równi” zostało stworzone do innej akcji, pasuje tutaj idealnie. Nie ma tutaj granic, wszystko jest jednością. To wszystko jest zasługą Pana Jurka. Dziękuję Panu!

          Czy bycie abstynentem na Woodstocku jest trudne? Myślałam, że będzie mi trudno. Wiem jak na co dzień jestem postrzegana i jak ludzie usiłują nakłonić mnie do alkoholu. W Kostrzynie nad Odrą tego nie było. Powiedziałam: „Nie dziękuję, nie piję”, „Dziękuję, jestem abstynentką”, dostawałam odpowiedzi tego typu: „Ok, rozumiem”, „Szacun, też bym tak chciał”, „O rany, nie wierzę, ale szanuję”.  A ja szanuję wszystkich tych, z którymi mogłam zamienić na ten temat kilka słów.

          Kostrzyn nad Odrą to magiczne miejsce. Nadal zachwycam się klimatem jaki tam panuje. Sądzę, że będę się zachwycała do kolejnego Przystanku. Do najlepszego przystanku świata, na którym można stanąć stopami. Nie mogę się doczekać, aż w przyszłości zabiorę tam swoje dzieci.
       
          Kończę, bo

Zaraz będzie ciemnoooo!










Anita.








          P.S. Pozdrawiam Adriana, Damiana i Krzyśka, tych „z drogi” oraz Łukasza ze strefy Lecha.

          P.S. 2. Bardzo proszę aby ludzie, którzy nigdy nie byli na Woodstocku, którzy nigdy nie liznęli tematu tego miejsca nie wypowiadali się na jego temat. To wszystko trzeba zobaczyć na własne oczy, by potem móc oceniać. Ja byłam, zobaczyłam i czuję się zwyciężona.


 #lovewoodstock #woodstock2014