piątek, 15 sierpnia 2014

Problemy dnia codziennego.

           Od jakiś dwóch miesięcy praca dookoła mego domu wre. Jakiś drenaż czyś coś takiego na głównym planie. Jak to bywa przy tego rodzaju pracy, należy wykopać dół. Głęboki, szeroki i najlepiej długi. Niczym dół na fosę, która ma płynąć wokół budynku. Takie też wykopki zostały wykonane na mym podwórku, przez co straciłam swój ukochany próg, a od wejścia do domu dzieliła mnie solidna przepaść.

          Na początku sobie radziłam. W końcu jakiś tam wf miałam niedawno... znaczy się w marcu. Myślę sobie: "Wysportowana jestem, gibka chyba też, więc co mi szkodzi troszkę sobie poskakać." I tak też pokonywałam wyżej wymieniony dół przez dłuższy czas, aż do momentu, kiedy w naszym domu pojawili się goście, dla których skok przez "szparkę" był nie lada wyzwaniem. Wtedy do akcji wkroczył tata zakładając stabilną kratę, przypominającą most zwodzony. Goście sobie pojechali, a krata przyjęła się na stałe. To znaczy na czas okropnych wykopków, których mam już powyżej czubków kokard.

            Przyszedł deszcz. Nic dziwnego, w końcu mamy lato i po upałach zawsze nadchodzi niespodzianka w postaci zmiany pogody. Żeby praca na marne nie poszła, dół wykopany wzdłuż dwóch ścian mego domu należało zakryć plandeką. Ciężką, porządnie wykonaną i co najważniejsze dla tych, którzy ten dół własnoręcznie kopali- nieprzemakalną.

            Poniedziałek. Ci, którzy mają kopać w ziemi, kopią w niej dalej. Ja wybrałam się z matulą do miasta. Jak każdy wyjazd do miasta, ten także skończył się zakupami. Spożywczymi oczywiście. Na inne bym się nie pisała. A że jeść lubię...

            Wynoszę z samochodu dwie z pięciu wielkich toreb, gdyż więcej w me dłonie nie wpakuję. Zmierzam ku domostwu podśpiewując utwór, który jeszcze sekundkę temu słyszałam w samochodzie. Wchodzę na folię i przedzieram się przez jej kolejne metry. Trochę się podwinęła i był to pewnego rodzaju tor przeszkód.  Zostały dwa metry do wejścia. Czuję się niebiańsko i nie mogę się doczekać, aż zostawię te strasznie ciężkie torby, założę suche ubranie (to przemokło na deszczu) i wyciągnę nogi na fotelu.

             Nagle coś się stało. Gdy się zorientowałam o co chodzi, okazało się, że wpadłam na wykopanego dołu. Zawisłam jednym łokciem i podbiciami sandałków przyjmując przy tym kształt kołyski. Zakupy oczywiście ze mną.
Nagle z mojej lewej słyszę:
-"Co Ty zakochana jesteś czy co?"
Podbiega tata i zabiera torby z zakupami. "Super, a ja?"- pomyślałam.

            Widocznie z dziury miałam się wydostać sama. Problem był tylko taki, że nie wiedziałam jak. Wygięcie ciała niczym litera U brzuchem do dołu to dość nieciekawa pozycja, przede wszystkim niewygodna.

            Tłum gapiów wciąż komentuje zdarzenie, a ja próbuję wejść do domu. Dobra, udało się, jestem. I znów komentarze, jak ja mogłam tam wpaść, przecież pod folią jest krata. Stabilna i wytrzymała jak już wspomniałam.

             Po czym odzywa się młodszy brat i mówi:
- "No przecież wyciągnąłem kratę spod spodu i zostawiłem samą folię, bo jak kopałem, to zahaczałem o nią głową.

              Myślę sobie: "Cudownie, jak dobrze, że kogoś uprzedziłeś. Przecież wcale nie doszłoby do tragedii."




             Panie Boże, dziękuję za wszystkie umiejętności jakimi mnie obdarzyłeś. Teraz proszę o umiejętność chodzenia po plandece nad przepaścią. Jak widać, przydatny to fach.





Anita.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz