Od jakiś dwóch miesięcy praca dookoła mego domu wre. Jakiś drenaż czyś coś takiego na głównym planie. Jak to bywa przy tego rodzaju pracy, należy wykopać dół. Głęboki, szeroki i najlepiej długi. Niczym dół na fosę, która ma płynąć wokół budynku. Takie też wykopki zostały wykonane na mym podwórku, przez co straciłam swój ukochany próg, a od wejścia do domu dzieliła mnie solidna przepaść.
Na początku sobie radziłam. W końcu jakiś tam wf miałam niedawno... znaczy się w marcu. Myślę sobie: "Wysportowana jestem, gibka chyba też, więc co mi szkodzi troszkę sobie poskakać." I tak też pokonywałam wyżej wymieniony dół przez dłuższy czas, aż do momentu, kiedy w naszym domu pojawili się goście, dla których skok przez "szparkę" był nie lada wyzwaniem. Wtedy do akcji wkroczył tata zakładając stabilną kratę, przypominającą most zwodzony. Goście sobie pojechali, a krata przyjęła się na stałe. To znaczy na czas okropnych wykopków, których mam już powyżej czubków kokard.
Przyszedł deszcz. Nic dziwnego, w końcu mamy lato i po upałach zawsze nadchodzi niespodzianka w postaci zmiany pogody. Żeby praca na marne nie poszła, dół wykopany wzdłuż dwóch ścian mego domu należało zakryć plandeką. Ciężką, porządnie wykonaną i co najważniejsze dla tych, którzy ten dół własnoręcznie kopali- nieprzemakalną.
Poniedziałek. Ci, którzy mają kopać w ziemi, kopią w niej dalej. Ja wybrałam się z matulą do miasta. Jak każdy wyjazd do miasta, ten także skończył się zakupami. Spożywczymi oczywiście. Na inne bym się nie pisała. A że jeść lubię...
Wynoszę z samochodu dwie z pięciu wielkich toreb, gdyż więcej w me dłonie nie wpakuję. Zmierzam ku domostwu podśpiewując utwór, który jeszcze sekundkę temu słyszałam w samochodzie. Wchodzę na folię i przedzieram się przez jej kolejne metry. Trochę się podwinęła i był to pewnego rodzaju tor przeszkód. Zostały dwa metry do wejścia. Czuję się niebiańsko i nie mogę się doczekać, aż zostawię te strasznie ciężkie torby, założę suche ubranie (to przemokło na deszczu) i wyciągnę nogi na fotelu.
Nagle coś się stało. Gdy się zorientowałam o co chodzi, okazało się, że wpadłam na wykopanego dołu. Zawisłam jednym łokciem i podbiciami sandałków przyjmując przy tym kształt kołyski. Zakupy oczywiście ze mną.
Nagle z mojej lewej słyszę:
-"Co Ty zakochana jesteś czy co?"
Podbiega tata i zabiera torby z zakupami. "Super, a ja?"- pomyślałam.
Widocznie z dziury miałam się wydostać sama. Problem był tylko taki, że nie wiedziałam jak. Wygięcie ciała niczym litera U brzuchem do dołu to dość nieciekawa pozycja, przede wszystkim niewygodna.
Tłum gapiów wciąż komentuje zdarzenie, a ja próbuję wejść do domu. Dobra, udało się, jestem. I znów komentarze, jak ja mogłam tam wpaść, przecież pod folią jest krata. Stabilna i wytrzymała jak już wspomniałam.
Po czym odzywa się młodszy brat i mówi:
- "No przecież wyciągnąłem kratę spod spodu i zostawiłem samą folię, bo jak kopałem, to zahaczałem o nią głową.
Myślę sobie: "Cudownie, jak dobrze, że kogoś uprzedziłeś. Przecież wcale nie doszłoby do tragedii."
Panie Boże, dziękuję za wszystkie umiejętności jakimi mnie obdarzyłeś. Teraz proszę o umiejętność chodzenia po plandece nad przepaścią. Jak widać, przydatny to fach.
Anita.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz