niedziela, 16 września 2018

Złombol, Katowice -> Kalamitsi (Sithonia, Chalkidiki, Grecja), 31.07-11.09.2018r.

Decydując się na udział w Rajdzie Charytatywnym Złombol wiedziałam tylko tyle, że będzie to przygoda życia, która jednocześnie zaniesie pomoc dzieciom. Nie pomyliłam się, bo na cele charytatywne zebraliśmy bardzo dużo pieniędzy, a ja przywiozłam z wyprawy mnóstwo wspomnień. 





Do Katowic ruszyliśmy w piątek. Ponad 800 załóg nie miałoby szansy na terminowe odebranie starter packu w dniu oficjalnego wyjazdu. Zameldowaliśmy się pod Spodkiem na styk. Gdy wybiła 22:00 wiedziałam, że nie ma już odwrotu, a jutro ruszam w miejsce, w którym być może w końcu nie zmarznę.

Noc była chłodna. Spaliśmy na dziko przy niewielkim parkingu. Byliśmy jednak zadowoleni, że dziś ruszamy. Czekając pod Spodkiem przygotowaliśmy samochód do wyprawy oklejając go naklejkami reklamującymi darczyńców, pożyczyliśmy sobie nawzajem bezpiecznego dotarcia na metę. Gdy wybiło południe, silniki wszystkich pojazdów zawyły. Ruszyliśmy. Miło było patrzeć na życzliwe osoby, które przybyły pod katowickie centrum, by nam pomachać na "do widzenia". 





Słowację przejechaliśmy jednym strzałem. Widoki były jednak na tyle piękne, że już sam fakt podróży przez ten kraj był świetny. Pod koniec pierwszego dnia pojawił się problem z ładowaniem w samochodzie. Uciekał nam prąd, dlatego będąc już na Węgrzech postanowiliśmy jechać bez świateł. Na szczęście połączyliśmy siły  z innymi załogami, stąd mieliśmy zarówno z przodu, jak i z tyłu asekurację. Padał deszcz, było bardzo zimno, samochód przeciekał, jednak nie przeszkodziło nam to w dobrej zabawie. 

Pierwszą noc spędziliśmy w gospodarstwie pewnego pana, który od razu poczęstował wszystkich Rakiją. Dla mnie i dwóch dzielnych załogantów nadszedł czas na odpoczynek. Kierowca z kolei wydobył z Warszawy (bo to nią podróżowaliśmy) alternator i kładąc go na kuchence zaczął z nim walkę.





Poranek przywitał nas słońcem. Pakowanie, zbiórka pod samochodem. W drogę. Kanapki z pasztetem, który po dwóch tygodniach wychodzi mi uszami, zniknęły automatycznie. I choć były robione na kolanie, smakowały wyśmienicie. Licznik w samochodzie wskazywał coraz więcej przejechanych kilometrów, a nam coraz bardziej dopisywały humory. Dzień minął bardzo szybko. Nadszedł wieczór, który był dla mnie największym zaskoczeniem. 






Rumunia. Kraj zupełnie nieoczywisty, prosty, ale jednocześnie tak bardzo skomplikowany w odbiorze. Kury i krowy spacerujące po ulicy, ludzie siedzący na drewnianych ławeczkach przed domem tak bardzo niezdający sobie sprawy z tego, że kilka granic dalej mieści się taka np. Warszawa, w której ludzie zabijają się o wolną minutę, a bieg po ruchomych schodach jest codziennością. W Rumunii czas się zatrzymał. Ludzie nie wiedzą tam o istnieniu wielu rzeczy. Nam się tylko wydaje, że żyjemy chwilą. Oni robią to naprawdę. Naprawdę siedzą, odpoczywają, zachwycają się drzewkiem, z którego jesienią spadają dojrzałe jabłka. Mają samochody, ale porzucają je w podwórkach. Ulice są puste, wąskie, otoczone gospodarstwami. Co je charakteryzuje? Wysokie mury. Odgrodzenie się od sąsiada, od drogi. Niepokazywanie bogactwa czy też bałaganu, jaki posiada się na podwórku. Zero połączenia prywatnego terenu z ulicą. 

Noc spędzamy w pięknym gospodarstwie. Pięknym nie tylko dlatego, że trafiamy tam na motocyklistów jadących z Polski. Pięknym dlatego, że czuć w nim serce. Wszystko jest eleganckie, pokoje są ładne, kuchnia w pełni wyposażona, gospodarz miły i niezamieszkujący na miejscu. Altana duża, podwórko jeszcze większe. Brama gospodarstwa wyglądała bardzo niepozornie. Nie mówiła ani słowa o tym, że stoi za nią prawdziwie swojskie miejsce, w którym można poczuć się jak w domu, mimo oddalenia od tego właściwego o kilkaset kilometrów. 








Pakujemy się i jedziemy dalej. Czeka nas przejazd Transalpiną, jedną z dwóch malowniczych ścieżek Rumunii. 





Im wyżej wjeżdżamy, tym jest piękniej, zimniej, a nasz samochód zwiększa swoją temperaturę. Koniec końców robimy postój, chłodzimy furę i uzupełniamy wodę. Dojeżdżamy na szczyt bez najmniejszy problemów, a tam spędzamy ponad godzinę, aby napawać się wyjątkowym widokiem.







Zjazd z góry jest równie emocjonalny, bowiem główną rolę odgrywają tutaj hamulce. Z ich działaniem może być różnie, więc zabawa dopiero się zaczyna. Jedno ostrzejsze hamowanie sprawia, że tracimy na moment jeden z atutów naszego pojazdu - igłę hamulce. Nie martwimy się jednak i jedziemy dalej. Czeka nas droga do Serbii, gdzie planujemy nocleg. Tym razem na kempingu, bo przecież nie po to jedziemy na Złombol, aby każdej nocy było nam ciepło i wygodnie.










Dotarliśmy na złombolowy kemping Enigma, a właściwie pod jego bramę. Rozbijamy się późną porą pod płotem, robimy mały obchód i idziemy spać. Rano budzi nas katar i nieziemski widok. 












Jemy spokojnie śniadanie. Spokojnie dlatego, że zostały nam dwa dni na dotarcie do mety, a dystans, który musimy pokonać, jest niewielki. Po zupce, kaszce i herbatce ruszamy na metę. Musimy tylko przejechać Macedonię. Robimy to niemalże z zamkniętymi oczyma i docieramy do Grecji. Klimat szybko daje się odczuć. Spragnieni wody i klimatyzacji zamiast na metę, udajemy się do centrum handlowego Cosmos. Spędzamy tam niepotrzebne dwie godziny i ponownie wsiadamy do samochodu. 

Przyjazd na metę nieco zniszczył mi humor. W pewnym sensie skończyła się przygoda, która trwała kilka dni. Skończyła się  bieżąca nieznajomość terenu, niewiedza związana z napotkanymi ludźmi. Skończyła się tajemniczość i nieoczywistość. Zaczęła się rutyna. Znajome samochody, znajome twarze i trzy noce na tej samej ziemi. 








Mimo przerażenia brakiem zmienności w czasie bawię się świetnie. Choć leżakować nie potrafię, spędzam na plaży kilka godzin każdego dnia i moczę ciało w Morzu Egejskim. Dziś zdzieram z siebie wiszącą skórę, która schodzi ze mnie jak z łupiny z cebuli. Choć oficjalną imprezę złombolową na greckiej plaży odpuściłam, kolejnego dnia nie omieszkałam potańczyć na krześle barowym. Niech Grecja zobaczy, jak Polska potrafi się bawić!








Dopadł nas wielki zaszczyt gościć w swoich skromnych metrach kempingowych Daniela W., który tegoroczną złombolową trasę pokonał motorynką. Chłopak jest niesamowicie skromny, w ogóle nie zdaje sobie sprawy z czynu, jakiego dokonał. Trudno było mu przyjmować nieustanne gratulacje, przybijać piątki czy udzielać kolejnych wywiadów. Było widać po nim wyczerpanie, ale już trzeciego dnia pojawił się uśmiech i duma. Daniel i jego Romet, przeszli do historii Złombolu. 





Piątek, piąteczek, piątunio to czas pożegnania z Grecją. Ponownie udajemy się w kierunku Macedonii, aby tam zatrzymać się na nocleg nad Jeziorem Ochrydzkim. W nocy zaskakuje nas burza, jednak po wyjściu z namiotów widzimy dużo słońca. Widoki są tak bajeczne, że z żalem opuszczamy te miejsce. 





Czekała nas przeprawa przez Albanię. Przeprawa, bo nie odważyliśmy się w niej zostać na noc. To drugi kraj, który podczas tej wyprawy zrobił na mnie ogromne wrażenie. Też jest bardzo nieoczywisty, zwierzęta robią na ulicy co tylko chcą, a wtórują im ludzie. Ci zachowują się bardzo agresywnie, za wszystko chcą pieniądze. Nie przejdziesz ulicą niezaczepiony, dlatego trzymanie nerki dwiema rękami było obowiązkiem. Mimo ogólnego przerażenia jakie wprowadził w nasze głowy chaos panujący na drogach Tirany, postanawiamy w niej coś zjeść, a następnie nieco ją zwiedzić. 

Trafiamy do knajpy serwującej na talerzu składniki do kebaba. Rozłożenie ich na talerzu sprawia, że posiłek wygląda na elegancki, a ja podejmuję próbę zjedzenia go. 





Pora na spacer po Tiranie. Mijamy po raz trzeci Konny Pomnik Dzielnego Albańczyka, dawne Mauzoleum Envera Hodży. Trafiamy nawet do Albańskiego Kościoła Prawosławnego (Autokefaliczny Prawosławny Kościół Albanii). Miasto wygląda bardzo ładnie nie tylko na zdjęciach, jednak jego urok mija, gdy do ulicznych przechodniów podbiegają dzieci i wyrywają jedzenie. 




















Nocleg planujemy w Czarnogórze. Docelowo miał to być kemping, znajdujemy jednak apartament w dogodnej cenie i blisko cywilizacji, co niektórym towarzyszom poprawia humor. Wszak wieczór bez imprezy jest wieczorem straconym. Na kolację idziemy niespełna 200 m dalej do klimatycznej knajpki. Jedzenie jest obłędne, obsługa jeszcze lepsza. Rozdzielamy się. Jestem w nielicznej grupie, która wraca do pokoju spać. Reszta jedzie w miasto, aby poszurać nóżką.






Apartament opuszczamy w samo południe. Kierujemy się w stronę Chorwacji. Oglądamy Wyspę Św. Stefana, przeprawiamy się promem przez Kotor, finalnie docieramy do Zatoki Umarłych Hoteli w Kupari. Podziwiamy widoki niczym te z youtubowego kanału Urbex History. Jedziemy do Dubrownika, aby coś zjeść i pozwiedzać. Udajemy się na nocleg do Neum. Pani, która przyjmuje nas w swoje skromne progi mówi, że część, w której się znajdujemy, to bardziej Hercegowina niż Bośnia.























Okazuje się, że w pobliżu imprezują Polacy, którzy przyjechali dwoma autokarami na wycieczkę objazdową. Cieszy nas widok swoich oraz dobre słowa padające z ich ust. Szykujemy się do spania słuchając Szła dzieweczka do laseczka czy Hej Sokoły!. Przed spaniem spacerujemy wokół zbiornika wodnego znajdującego się 2 metry od wejścia do naszego apartamentu.

Rano ponownie kierujemy się do Chorwacji. Przed nami Makarska, turystyczne miasteczko wypełnione hasłem "free rooms and amartmens". Nie wiele widzimy, bowiem szukanie noclegu zajmuje nam kilka godzin. Następuje moment, kiedy odłączam się od grupy. Zostaję podwieziona za miasteczko Omiś, gdzie spędzam swoją ostatnią złombolową noc. Nim jednak ona następuje, udaję się z ekipą Nocne Mary Squad w miasto. Najpierw rozjeżdżam kota, potem kosztuję ośmiorniczki, następnie robię najpiękniejsze zdjęcia z całego wyjazdu. Kąpię się w słonej wodzie w ubraniach oraz tańczę na mini molo. Uśmiechnięta od ucha do ucha kładę się spać. 





























































Poranek jest smutny. Czas na pakowanie, ale już takie prawdziwe, ostateczne. Wiem, że rozpakuję się dopiero w domu, a nie za kilka godzin na kolejnym kempingu czy w kolejnym gospodarstwie. Wsiadam do samochodu i jadę. Mijam całą Chorwację, Słowenię i Austrię. Tutaj czuję, że wracam do domu. Czuć chłód, nie ma już na co popatrzeć przez szybę, robi się bardzo zwyczajnie. Przesypiam Czechy z nadzieją, że obudzę się już w Polsce. Tak też się dzieje. Dojeżdżam do Katowic, gdzie wysiadam i biegnę na pociąg. Ten dowozi mnie do Opola, gdzie moja przygoda kończy się na zawsze.

Dlaczego na zawsze? Nie będzie już drugiej takiej samej imprezy na plaży. Nie będzie już drugiego takiego towarzystwa. Nie będzie już drugich takich samych nas. Za rok będziemy inni, bardziej doświadczeni, nasze samochody przejdą swapy, a w głowach pojawią się kolejne troski. Być może takie, które nie pozwolą na podobną wyprawę. I choć przyszłoroczny Złombol jest bardzo kuszący, zarówno czerwiec, jak i kierunek północny niezbyt mi odpowiadają. 

Warto jednak było przeżyć ekstremalną wyprawę po to, aby wiedzieć, z czym się to je. Aby móc się wypowiedzieć, a nie na darmo komentować nie mając żadnego doświadczenia. Warto było poznać się na ludziach, którzy mi towarzyszyli. Przebywanie z kimś kilkanaście godzin dziennie w zamkniętej metalowej konstrukcji pozwala na ujrzenie prawdziwej twarzy drugiego człowieka. 






Ogromnie się cieszę, że byłam częścią tegorocznego Złombolu. Choć pozostanę wierna Woodstockowi, jest to przygoda, która nie ma sobie równych. Życzę każdemu, aby wypróbował swoich sił w takiej przeprawie. Daje szansę na poznanie świata w pigułce.

Uczy pokory i dyscyplinuje.









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz