Jako że na świecie nie ma nic lepszego niż muzyka, znów postanowiłam oddać się w jej objęcia. Tym razem padło na odmiany rocka. Piękna, spokojna i pełna wartościowej treści muzyka otuliła moje uszy. Oczy z kolei cieszył widok przystojnego Brytyjczyka z gitarą, który, choć jest mężczyzną z krwi i kości (były oficer armii brytyjskiej), wygląda skromnie, niewinnie i emanuje chłopięcymi emocjami.
Koncert Jamesa Blunta odbył się w gliwickiej Arenie. Ku mojemu zdziwieniu wiele miejsc na trybunach pozostało wolnych. Nie znaczy to jednak, że publika nie dopisała. Po prostu przyzwyczaiłam się do wyprzedanych koncertów, walki o wejściówkę i tłumów wybijających sobie nawzajem zęby. W przypadku tego koncertu mogłam liczyć na pełną kulturę i spokój. Nie tylko dlatego, że nie było pogo. Przede wszystkim dlatego, że dobrze wiedziałam, jakiej muzyki tego wieczoru posłucham.
Wokalista zjawił się na scenie 2 minuty przed czasem. Nigdy dotąd nie spotkałam się z czymś takim, ale bardzo mi się to spodobało. Szczególnie dlatego, że zawsze jestem wcześniej i oczekiwanie na występ jest męczące. Pomiędzy piosenkami James opowiadał anegdoty, nawiązywał do poprzednich występów w Polsce, pokazywał zadowolenie.
Grał na gitarze i pianinie, wybitnie śpiewał, wyrywając ze swojego serca emocje. Potrząsały one całym obiektem do tego stopnia, że grunt walił się nam pod nogami. Z każdym wysokim dźwiękiem mięśnie ciała się napinały, a żyły wychodziły jak po ściśnięciu pasem przedramienia do pobrania krwi. Targały mną tak skrajne emocje, że trudno je opisać. Były momenty totalnego wyłączenia się od muzyki i analizowania chwilę wcześniej wypowiedzianych słów. Była też radość i taniec. Nie obyło się bez wzruszenia. Uwielbiam tak barwne emocjonalnie koncerty.
Ze sceny wybrzmiały najwspanialsze piosenki Blunta:
- 1973;
- The Truth;
- Monsters;
- Postcards;
- You're Beautiful;
- Bonifire Heart;
- Goodbye My Lover;
- Carry You Home;
- Heart To Heart;
- Halfway;
- Cold;
- Satellites;
- High;
- Champions;
- Don't Give Me Those Eyes;
- When I find Love Again;
- Make Me Better;
- Wiseman;
- i wiele innych.
Set lista obejmowała utwory z całego okresu działalności wokalisty. Pojawiły się kawałki z najnowszych albumów, a także perełki, które od lat słuchamy w rozgłośniach radiowych.
James Blunt jest profesjonalistą. Wygląda bardzo męsko nawet wtedy, gdy się wzrusza. W sumie to mu dodaje jeszcze więcej męskości. Jest bardzo prawdziwy w tym, co robi. Ma grono oddanych fanów, którzy nie potrzebują wulgarnej muzyki i teledysków do niej prezentujących półnagie panie.
Widać pokorę i dyscyplinę, której wielu artystom brakuje. Widać styl, klasę i umiejętności muzyczne. Bez nich artysta na scenie wygląda jak choinka bez ozdób, jak kanapka bez masła czy życie bez muzyki. Niby wszystko gra, ale jednak nie tak jak powinno.
Dźwięk gitary zawsze wzbudza we mnie duże emocje. Być może dlatego, że sama chciałabym na niej świetnie grać, a na razie na gitarę tylko patrzę albo zawracam ją ludziom.
Prawie dwie godziny wysokiej jakości muzyki sprawiły, że wyszłam z koncertu uśmiechnięta od ucha do ucha. Bis był soczysty, bogaty w emocje i oklaski.
Dzięki takim spotkaniom "my life is brilliant".
P.S. Supportem była Emily Roberts. Bardzo cukierkowy występ.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz