niedziela, 13 marca 2022

GRZEGORZ TURNAU, FILHARMONIA OPOLSKA, OPOLE 11.03.2022

Napisać o koncercie, że był udany, to jak napisać nic. Szczególnie jeśli jest to występ muzycznej legendy. Tych w świecie (w dodatku w całkiem dobrej formie fizycznej) krąży sporo. Jedną z takich osobowości jest Grzegorz Turnau. Człowiek - multitasking.



Piątek to taki dzień, kiedy nic się nie chce i wyczekuje się tylko fajrantu. Jeśli nie żyje się trybem "od imprezy do imprezy", zwykle ten wieczór przeznacza się na regenerację. Postawiłam na tę w muzycznym wydaniu i ani przez sekundę nie byłam zawiedziona. 

Koncert rozpoczął się z 5 minutowym opóźnieniem. Mimo że spóźnień nie lubię, te byłam w stanie wybaczyć. Publiczność przemieszczała się do środka tempem żółwia. Opóźnienie nie było więc winą artysty. W sali Filharmonii Opolskiej pojawiła się ubrana na czarno orkiestra. Grać potrafię jedynie na nerwach, ale ze względu na wymóg kolorystyczny z pewnością odnalazłabym się w gronie muzyków. Następnie na scenę wtargnął zespół gwiazdy wieczoru. Wisienką na torcie był Grzegorz Turnau. 

Koncert był wycieczką przez cały dorobek artystyczny kompozytora. Muzyczna interpretacja wierszy m.in. Jeremiego Przybory, który spędzał mi sen z powiek w trakcie studiów, trafiła do mnie idealnie. Podobnie jak wykonanie absolutnych klasyków.

Grzegorz Turnau zasiadał na scenie pomiędzy elektrycznym pianinem, a fortepianem. Wielokrotnie grał prawą ręką na jednym z instrumentów, lewą - na drugim. Często śpiewał też na zmianę do obu mikrofonów. Niesamowity multitasking. Publiczność zabawiał niczym kabareciarz, w muzyce rozkochiwał niczym kobieciarz. W jednym z utworów, który w oryginale śpiewa z Sebastianem Karpielem-Bułecką, znakomicie zastąpił wokalistę Zakopower, dając popis swoich umiejętności. W kilku utworach oddał głos publiczności. 

Byłam już na wielu koncertach w towarzystwie orkiestry. Były to jednak koncerty plenerowe. Zamknięcie się z orkiestrą oraz innymi muzykami w szczelnym i eleganckim pomieszczeniu nie pozwoliło mi nawet na chwilę odejść myślami od muzycznego przestawienia. Dzięki temu maksymalnie się zrelaksowałam. Pomogło mi w tym zamknięcie oczu. Cóż to był za koncert! Trwał ponad 2h z małą przerwą. Nie żałuję ani złotówki wydanej na bilet. Czułam się jak na koncercie, w teatrze i u masażysty w jednym. Dźwięki masowały moje skronie i uwalniały ciało od bólu - tego fizycznego czy istnienia.

Bisów było pięć. To absolutny rekord bisowy w mojej koncertowej karierze. Były oklaski, były kwiaty, była radość wymalowana na twarzach publiczności. Przede wszystkim radość była na mojej twarzy - twarzy człowieka permanentnie tęskniącego za muzyką na żywo. 

Kto by pomyślał, że jeden niewinny koncert naładuje mnie energią i pozwoli produktywnie działać w kolejnych dniach. 

Czy wspomniałam już, że dla takich chwil warto żyć?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz