wtorek, 2 maja 2023

AVRIL LAVIGNE, 30.04.2023

Dzieciństwo to beztroski czas wieszania plakatów na ścianach i wcielania się w rolę największych gwiazd. To również okres buntu i przemian. Nie tylko wizualnych, ale także tych w głowie. Artystką wpisującą się w ten obraz, której oblicze tkwiło na ścianie w moim pokoju, jest Avril Lavigne. To właśnie piosenki tej nastolatki wykrzykiwałam, gdy nie zgadzałam się z rodzicami i chciałam pokazać, jak bardzo jestem niezależna. Koncert Avril to nie tylko spełnienie dziecięcych marzeń, ale też wyraz buntu, który podobnie jak u Lavigne - nigdy nie minął.


Występ brytyjskiej piosenkarki w łódzkiej Atlas Arenie to spełnienie pragnień niejednego osobnika chodzącego po tej planecie. Dlaczego? Ponieważ Avril od zawsze była uosobieniem buntu, niezależności, spontaniczności. Była małą emo-psotnicą, którą każdy chciał się stać, nie wiedząc, że to prawdopodobnie wyłącznie wizerunek sceniczny. Utwory śpiewane przez gwiazdę wzbudzały i do dziś wzbudzają emocje. To one towarzyszyły podczas pierwszych kłótni, zauroczeń czy ucieczek z domu. 

Jadąc na koncert Lavigne wiedziałam, że przeniosę się w czasie. Tak też się stało. Granie rozpoczęło się punktualnie i natychmiast wrzuciło w buty młodszej mnie o dwadzieścia lat. Piękne uczucie, pełne sentymentu i wzruszeń. Występ rozpoczął się od intro, wprowadzającego w wyjątkowy nastrój. To co podobało mi się najbardziej, to konkret. Mało pogaduszek pomiędzy piosenkami, a dużo śpiewu. Solówki instrumentalistów również były ograniczone do minimum, które i tak pozwalało na pokazanie znakomitych umiejętności muzyków. 

Ze sceny wybrzmiały zarówno znane i cenione od lat kawałki pochodzące z debiutanckiego albumu artystki (Let Go), jak i te z płyty wydanej w 2019 (Head Above Water) czy 2022 roku (Love Sux). Powrót Avril na scenę po przebytej chorobie, z której skutkami wciąż się zmaga, z pewnością nie jest łatwy. Tym bardziej należy docenić power, którym byliśmy raczeni. Wydarzenie trwało ok. godziny i piętnastu minut. Koncert bez bisu to 58 minut. Być może pojawią się osoby, które nie są z tego faktu zadowolone, mi jednak bardzo pasuje taka skondensowana forma. Mało show i dodatków, a dużo śpiewania. To ono jest dla mnie kluczowe.

Mimo nieco okrojonej formy koncertu, nie zabrakło tony konfetti spadającego na publiczność w najmniej oczekiwanym momencie, dużych, dmuchanych piłek odbijanych przez ludzi stojących na płycie czy atrakcji na scenie. Jedną z nich było zaproszenie na podest czterech fanek i odśpiewanie z nimi piosenki zespołu Spice Girls (Wannabe). Bardzo podobało mi się to, że wokalistka schodziła ze sceny do swoich fanów, aby w trakcie śpiewania kawałków, zbijać z nimi piątki. Od zawsze cenię sobie szacunek w relacji widz-artysta. 

Cieszę się, że Avril po piętnastu latach odwiedziła Polskę i pozwoliła swoim fanom na chwilę radości oraz ponowne przyodzianie kabaretek, krótkich spódniczek, skórzanych kurtek i dziurawych trampek. Mimo że zegar nie staje, wokalistka wciąż wygląda i śpiewa jak zbuntowana nastolatka. 

To ona zdefiniowała lata dwutysięczne, udowadniając, że życie miło upływu lat wciąż jest complicated.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz