wtorek, 18 sierpnia 2015

Człowiek czysty, to człowiek szczęśliwy. Woodstock 2015.

Długo czekałam na to wydarzenie. Pewnie dlatego, że zeszłoroczna edycja wywołała u mnie atak radości, trwający cały rok.  Gdy się w końcu doczekałam, ponownie poczułam się najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi.









Środa. Żołądek znajduje się prawie w gardle. To trzeci dzień wolnego, więc od rana pałętam się po domu. Już tak niedużo dzieli mnie od wyjazdu na Najpiękniejszy Festiwal Świata. Niby tak niedużo, a naprawdę kilka pełnych godzin. Kontrolnie co jakiś czas dzwonię do Darii, aby upewnić się, że wszystko ma spakowane i się nie rozmyśliła. Śpiwór do plecaka mocuję sznurkiem od prasy, wrzucam w nerkę kilka trytytek, pożyczam od taty scyzoryk, coby mieć więcej funkcji niż te pięć, które posiada mój kieszonkowy. W ostatniej minucie mojego pobytu w domu dorzucam do plecaka parę długich spodni i dodatkową bluzę. To było najlepsze, co wtedy zrobiłam.


Gdy zegar wybija godzinę dwudziestą dwadzieścia pięć, krzyczę do mamy, że czas jechać. Szynobus nie będzie na mnie czekał. Proszę o zrobienie "wyjściowej" foty, po czym w drodze na stację wysyłam ją paskudzie, meldując, że wyjeżdżam. No i wyjechałam. W drzwiach autobusu szynowego wita mnie Daria i zabiera ode mnie ciężki namiot. Gdy już udaje mi się kupić bilet na część podróży moich marzeń oraz porozmawiać z przemiłym kontrolerem biletów, udaję się za moją towarzyszką podróży, by przywitać się z resztą ekipy.


No to się witam. Jest Ada i Szymon. Wspaniale. Biorąc pod uwagę to, iż w zeszłym roku rzuciłyśmy się na głęboką wodę same, tym razem odczuwam tłumy. W dodatku niedaleko Nas ulokowani są dwaj młodzieńcy. Sądząc po Ich ubiorze oraz bagażu podobnym do Naszych, jadą w tą samą stronę. Jedziemy do Kędzierzyna. Gęba mi się nie zamyka. Jestem niesamowicie podekscytowana. W zeszłym roku powiedziałyśmy sobie, że jak wsiądziemy do pociągu, nic nie będzie w stanie Nas powstrzymać. Tym razem towarzyszyły mi podobne emocje. Woodstock to jak podróż w jedną stronę. Nigdy nie wraca się do tego samego i nigdy nie jest się tą samą osobą, co wcześniej.

   
Jesteśmy na dworcu około pięćdziesiąt minut przed planowanym przyjazdem pociągu. Zrywa się wiatr. Pytamy o kasy biletowe, by dopiąć wszystko na ostatni guzik, po czym dowiadujemy się, że nasz pociąg ma sto dwadzieścia minut opóźnienia i jeszcze nie ruszył z Katowic, stacji głównej. Lekko rozczarowani siadamy przy peronie i wyciągamy to, co mamy w plecakach najlepsze. Kanapki i piwo. Każdy raczy się tym, czego akurat potrzebuje.


Gdy zaczyna padać deszcz chowamy się pod dach. Niestety zacina kroplami tak, że każdy dostaje nimi po twarzy. Chowamy się więc w korytarzu budynku, w którym przesiadują/ odpoczywają konduktorzy. No i zaczynają się śmiechy. Troszkę hałasujemy, bo jeszcze mamy siłę. Co chwilę zerkam na tablicę, czy może opóźnienie Naszego "pendolino" uległo zmianie na lepsze. Niestety przez dłuższy czas nic się nie zmienia. Nagle słyszę komunikat, że opóźnienie maleje. Cudownie! Siedzimy i czekamy. Wyszedł Pan Konduktor i oznajmił, że radzi ustawić się przy peronie, bo nadjeżdża pociąg. Prawda była taka, że naszym hałasowaniem nie daliśmy mu pospać. Zwyczajnie Nas wygonił, ale nie ma tego złego. Za około dwadzieścia minut podjeżdża ON.


Wsiadamy. Do wyboru albo podłoga, albo mocno zatłoczony wagon. Szybka decyzja, że na następnej stacji wybiegamy z pociągu i zmieniamy przedział. Dojeżdżamy do Zdzieszowic i opuszczamy pociąg. Śmiejemy się ogromnie, bo ludzie zaczynają komentować naszą kilkuminutową podróż. Ziomeczek znajduje odpowiednie miejsce. Jest radośnie, ale spokojnie. No i siedzimy, a to w Woodstockowych pociągach coś niesamowitego i ogromnie pożądanego.


Dojadamy kanapki, rozmawiamy, jednocześnie opadamy z sił, bo to środek nocy, a w zasadzie już kolejny dzień. Każdy z Nas pozwolił sobie na przycięcie komara, raz, drugi, dziesiąty. W końcu noc, to noc, a że pasażerowie naszego przedziału także od czasu do czasu oddawali się w objęcia Morfeusza, było mi to na rękę.


Najgorsze zawsze jest to, że po takim przebudzeniu człowiek jest deczko przymulony. Nie ma siły, nie kontaktuje, nie wie gdzie jest i co robi. Tak było ze mną po każdym przebudzeniu. Trzeba było szybko wrócić do żywych. O planowanej godzinie dojazdu do Kostrzyna byliśmy gdzieś mniej więcej w połowie drogi. Miałam dosyć całej tej podróży, jednak jak już wspominałam wcześniej, Woodstock to podróż w jedną stronę. Jedziemy więc dalej. Budzę się tuż przed stacją "Kostrzyn". Jest zimno. Mam na sobie bluzę Ziomeczka, którą wyjęłam Mu z torby, gdy spał. Wysiadamy. Wkręcam Go, że to moja i mamy takie same. Radość sięga zenitu.



Pora dostać się na pole namiotowe. W zeszłym roku dzielnie pokonałyśmy z Darią całą trasę pieszo. Czasy się zmieniają, wsiadamy zatem w jeden ze specjalnie podstawionych, Woodstockowych autobusów i jedziemy tam, gdzie nikt się nie kłóci, a miłość, przyjaźń i muzyka unoszą się w powietrzu.



Wiele razy zastanawiałam się, skąd Ci ludzie biorą energię. Opadałam z sił, było mi zimno i chciałam w końcu coś zjeść. Przez miniony rok zrobiłam się nieco bardziej wygodna, co dało się zauważyć właśnie na Woodzie. Mimo wszystko zacisnęłam zęby. Nasza podróż kończy się w pobliżu "Przystanku Jezus" oraz "Parkingu Bla Bla Car'owców".


Sprawdzam, czy mam przy sobie wszystkich towarzyszy podróży i udaję się mniej więcej w to samo miejsce, gdzie w zeszłym roku rozbiłyśmy namiot. Udajemy się tam w tym samym celu. Wiedziałam, że o miejsce będzie trudno, bo było już stosunkowo późno, aby obrać dobrą lokalizację. Mimo wszystko po okropnych poszukiwaniach i byciu kilkakrotnie spławionym przez ludzi znajdujemy miejsce. Przy ścieżce, przy "ogrodzeniu", przy samochodzie. Może być! Rozbijamy namioty, rzucamy rzeczy, idziemy coś zjeść. Jesteśmy bardzo głodni i napaleni na pokarmy. Koniec końców zapychamy się zapiekankami jedzonymi na trawniku.









Po Naszym jakże sytym obiedzie część grupy idzie spać, ja, Ada i Aśka idziemy do Lidla. Wszakże zapasy jedzenia to istotna rzecz. Do Lidla dostajemy się bez kolejki. Ubiegłoroczna edycja Najpiękniejszego Festiwalu Świata pokazała, że takie coś jak kolejki mnie nie obowiązują. W markecie stworzonym specjalnie na potrzeby tej muzycznej imprezy ogromne tłumy. Kolejki też nieco większe, ale czas przywyknąć. Tu do wszystkiego są kolejki i wszędzie są tłumy ludzi. A ludzie są niesamowici i tak różnorodni. Pisałam już o tym.


Wracamy do namiotów i idziemy spać. Budzę się, myję zęby i idę na oficjalne rozpoczęcie kilkudniowej imprezy pod dowództwem Jurka Owsiaka. Niesamowicie podoba mi się forma otwarcia Festiwalu. Orkiestra, "malowanie" flag na niebie, okrzyki ze sceny. Coś wspaniałego.








Tuż po radosnym rozpoczęciu na scenę wkracza zespół Illusion. Oczekiwałam tego koncertu, więc prysznic przełożyłam na późniejszą godzinę. Choć jest pochmurno, miejscami przebija się słońce. Muzyka o mocnym brzmieniu tworzy klimat, a moja ulubiona piosenka "Solą w oku" wybrzmiewa z mojego gardła. Bawię się przewspaniale. Takiego darcia ryja było mi trzeba. To dobre rozpoczęcie Festiwalu.


Teraz mam chwilę przerwy. Ruszam więc pod wcześniej zaplanowany prysznic. Zaraz po nim włącza mi się głód, więc zapycham się czym tylko mogę i ruszam obejrzeć coś, co mnie zaciekawiło, gdy czytałam o tym wcześniej w sieci. Rozchodzi się o Anię Rusowicz i Jej projekt Flower Power. Ania Rusowicz do swojego projektu zaangażowała i zaprosiła wielu wspaniałych artystów. Dzięki temu mogłam obejrzeć i usłyszeć na żywo Gienka Loskę, którego to poznałam dzięki programowi muzycznemu, w którym brał kiedyś udział. A że jestem wielką fanką takich programów, niejedną osobę z programu kojarzę.

   
Projektowi Ani Rusowicz przyświecała idea równości wobec ludzi, wyznań i orientacji. Występom na scenie towarzyszyły piękne kobiety, których ciała były w całości pomalowane w przepiękne, kwieciste wzory. Tłum rzucał woreczkami wypełnionymi różnokolorowym proszkiem. Nie uczestniczyłam w mini Holi, aczkolwiek biorąc prysznic kolejnego dnia widziałam, że trudno było się pozbyć "kolorów"z włosów, czy innych, trudno dostępnych zakątków ciała.






                 




Zaraz po Ani Rusowicz na scenę trafił Organek. Ten występ z racji lokalizacji namiotu śmiało mogłam oglądać siedząc przy namiocie. Tak też zrobiłam. I choć nie planowałam zagłębiać się w ten koncert, ucho samo rozciągało się w stronę sceny. Bardzo się cieszę, że dzięki Woodstockowi poznałam tę muzykę. Jest naprawdę dobra, a utwór "O, matko!" gra teraz u mnie każdego dnia. Organek zaskakuje tekstami i muzyką. W trzech słowach... Odwala dobrą robotę.



Tego dnia w planie miałam już tylko Comę. Po zeszłorocznym, pięknym i wzruszającym koncercie zapragnęłam powtórki. Pogoda jednak pokrzyżowała mi plany. Jak jest mi zimno, to generalnie konam. Jestem głodna, zła i mam dość wszystkiego. Tym razem dostałam nawet drgawek. To nie był dobry znak, ale twardo ruszyłam na Comę. Oczywiście z namiotu "wytargał" mnie Tomek, bo chciałam się poddać już w przedbiegach. Wyszłam z namiotu owinięta w śpiwór. Nie doczekałam nawet pierwszego utworu. Powiedziałam Tomkowi, że nie dam rady. Tak naprawdę, ostatecznie decyduję się na powrót do namiotu. W drodze powrotnej słyszę pierwsze słowa śpiewane przez Roguckiego. Obracam się, zerkam na telebim. Widzę niemalże to samo co rok temu. Biała koszula, różowe policzki. Klimat nawet podobny, tylko rok temu jakoś tak cieplej było...








Znikam w namiocie i zasypiam przy dźwiękach różnych instrumentów. Budzę się w piątek. Nie pamiętam która to była godzina. Okropnie leniwy ten Woodstock. Zanim się ogarniam, mija trochę czasu. Prysznic biorę oczywiście bez kolejki, choć są one do wszystkiego takie jak rzekomo w PRLu. Stoję dwie godziny w kolejce do gniazdka, tyle samo ładuję telefon. Zwiedzam pasaż główny, bowiem można tam poznać wspaniałych ludzi, wyściskać się za wszystkie czasy oraz nabyć mnóstwo gadżetów, które będą miłą pamiątką.








Idąc pasażem widzę z naprzeciwka dwie znane mi twarze. Już biegnę się witać, już biegnę dać Im całusa, rozpycham się w tłumie po czym uświadamiam sobie, że to chłopaki z kanału "5 sposobów na... " i tak naprawdę się nie znamy. Po prostu za dużo przesiaduję w sieci i dwa światy nieco mi się na siebie nakładają. W każdym razie miło było ich zobaczyć na żywo, podobnie jak Karolinę z kanału "Szparagi", którą minęłam, gdy wspinała się na górkę ASP.


Na piątkowy dzień miałam zaplanowane trzy koncerty, wszystkie wieczorową porą i na Małej Scenie. Było zimno. Pisałam już o tym? Chłód męczył mnie przez cały czas i to jedna z głównych rzeczy, które zostały w pamięci po tegorocznym Woodzie. Ale wracając do koncertów...


Udałam się punktualnie pod Małą Scenę, jednak zastałam tam opóźnienie. Na scenie znajdowała się kapela Canailles, która choć grała bardzo żywe i radosne kawałki, została w mej głowie zapamiętana negatywnie. Śpiewające, młode kobiety na minutę nie wypuszczały puszek z piwem z dłoni. Mam wstręt do alkoholu, a tym bardziej do kobiet, które go piją. Ból po takim widoku koić musiał kolejny koncert.


Nie mogłam się doczekać koncertu Kuby Płucisza, który to podobnie jak Ania Rusowicz, występował z gośćmi. Gośćmi mi znanymi, ale nie słyszanymi na żywo, więc to wiele korzyści z jednego, ponad godzinnego występu. Gdyby nie to, że zostałam oblana przez Straż Pożarną wodą, bawiłabym się w stu procentach wyśmienicie. A tak, to trochę myślałam o tym, jak będę spała, skoro wszystko co miałam na sobie, to moje jedyne długie ubrania.


Kuba Płucisz to założyciel zespołu Ira. Gdy byłam sporo młodsza, bowiem nadal za młodą się uważam, marzyłam, by Ira zagrała na moich osiemnastych urodzinach. Czasy się zmieniły, osiemnastka odeszła w zapomnienie, ale miłość do piosenek Iry została. Tym milej było mi stać wtedy przed Małą Sceną i słuchać najlepszych, polskich coverów, śpiewanych przez ważnych dla mnie ludzi.








Wystąpił m.in. Igor Herbut z zespołu "Lemon", wystąpiła Ruda i Łukasz Lazer z "Red Lips". Po raz kolejny mogłam usłyszeć Damiana Ukeje. Ernest Staniaszek również zaprezentował się wyśmienicie. Najważniejszy dla mnie okazał się jednak występ Tomka Kowalskiego, w którego głosie zakochałam się w momencie, gdy pojawił się w "Must be the Music". Tam wykonał m.in. utwory "Dżemu", który to wielbię ponad wszystko.


Tomasz prężnie się rozwijał. Jako, iż świetnie naśladował zmarłego już Ryszarda Riedla, grał też Jego rolę w teatrze. Niestety Tomasz uległ poważnemu wypadkowi, co pokrzyżowało Jego teatralne i chwilowo muzyczne plany. Wierzę jednak, że do teatru wróci. Chciałabym ujrzeć spektakl, w którym odgrywa główną rolę.


A że Tomek podniósł się na duchu i wiary nie utracił, można było zobaczyć właśnie na Woodstocku. O własnych siłach, z profesjonalnym sprzętem wtargnął na scenę i zadziałał jak cebula na oczy. Wzruszyłam się momentalnie, a utwór, który wykonał nuciłam pod nosem przez długi, długi czas.







I niech mi ktoś próbuje wmówić, że Woodstock to nie magiczne miejsce, albo nieodpowiednie dla mnie. Nie wyobrażam sobie nie kosztować uroku Tego Przystanku. Woodstock został na stałe wpisany w mój kalendarz. Do końca życia.


Pięknie patrzy się na tłum ludzi, którzy mimo, że tak różni, są tacy sami. Tacy sami pod względem miłości, przyjaźni, muzyki. Tych ludzi łączy miejsce. Piasek, namiot i brudny toi toi. Ci ludzie stanowią rodzinę, a co najważniejsze, gwiazdy, które występują popołudniami i nocami na scenie, przez resztę czasu poruszają się po polu. Bez ochrony, bez kamuflażu. Nie zakładają maski. Jeśli mają ochotę ubiorą potargane dżinsy, jeśli mają ochotę, napiją się piwa i wytaplają w błocie z Nami, szarymi (ale nie podczas Woodstocku) ludźmi. Oni są po prostu zwyczajni, a że telewizja czyni z Nich kogoś, kim nie są... trudno. Telewizja tak ma.


Po tym prostym w słowach i muzyce, ale trudnym pod względem uczyć koncercie stwierdziłam, że na "Frontside" nie idę. Pojawiło się już półtorej godzinne opóźnienie, dlatego wolałam się ogrzać, a raczej w miarę możliwości wysuszyć w namiocie. Przypominam, iż byłam cała mokra i zmarznięta. Gdy już zaległam w namiocie, pewnie domyślasz się co miało miejsce. Postanowiłam pójść do spania. Moja ekipa planowała iść "na" Melę Koteluk. Też planowałam, bo po koncercie w Opolu jestem Nią zachwycona. Coś, co Nas różniło, to stan fizyczny. Mi wciąż było zimno...


Nie masz jeszcze dość mojego marudzenia o chłodzie? No to jedziemy dalej....


Poszłam spać. Wróciła Ada, wrócił też Tomek. Ten jednak zaczął się zbierać na PKP, bowiem kariera sama się nie zrobi, a sobotni koncert czekał na perkusistę. Długo same nie byłyśmy, bo dołączyła do Nas równie zziębnięta co My- Daria. To była koszmarna noc. Żeby się rozgrzać wzięłam tabletkę przeciwbólową. Głupota... ale czułam się fatalnie. Jednogłośnie stwierdziłyśmy, że jesteśmy wyczerpane i wracamy pierwszym pociągiem, jaki jedzie w naszą stronę i nasze bilety kwalifikują się na niego.


Ranek był nieco trudny, ale promienie słońca, które wdzierały się przez otwór w namiocie dodały otuchy. Prysznic, śniadanie i zaczynamy kolejny, ostatni na polu dzień. Staje się cud. Zakładam krótkie spodenki i top, kapelusz i uśmiech. Szczery, szeroki. Całe życie cierpię na brak słońca, więc gdy tylko się pojawia, szaleję.








Jako, iż ten rok nie obfituje w znanych mi wokalistów, stawiam na leniuchowanie w słońcu. Siadamy przy ścieżce i śmiejemy się w najlepsze. Poznajemy Naszych sąsiadów. Lepiej późno, niż wcale. Co to za ludzie! Uśmiechnięci, pomocni, fantastyczni. Karol i Paweł to najlepsi sąsiedzi! Mimo, iż pożegnalne zdjęcie tego nie ukazuje, smutno było, gdy się żegnaliśmy.








Sobota mijała. Postanowiłam, że będę zaczepiała ludzi i żebrała. Tego jeszcze nie próbowałam. Wyżebrałam dwie pary okularów. Oczywiście pomógł mi Karol. Pisałam już, że miałam cudownych sąsiadów?


Nie były to jednak moje wymarzone okulary i oczywiście reflektując zasadę, iż od przybytku głowa nie boli, "prosiłam" o okulary dalej. Dziewczyny i chłopaki mieli mnie dość. Nagle podszedł do Nas chłopak z pobliskiego namiotu i podarował mi swoje okulary. Cóż to był za prezent! Podziękowałam, zapytałam, czy mogę Go przytulić. Mmmm.. ależ miał porządnie zbudowane ciało.


Gdy tak zdychaliśmy na słońcu, podszedł do Nas Pan z aparatem i podarował parasol z firmy Ricoh. Zrobił Nam zdjęcie i zaprosił na bardziej profesjonalne do namiotu. O jakaż tam była kolejka! Oczywiście kolejka Nas nie obowiązywała...









Zdjęcie wykonał Igor Tratkowski. Dostałyśmy plecaczek i fotkę w teczce, coby dotarła cała i zdrowa do domu! Miło ze strony Ricoh Polska. Dziękujemy!


Dla mnie sobota rozpoczęła się koncertem "Trzynastej w Samo Południe". Był to świetny koncert. Dużo pozytywnej energii i godzina "W" w trakcie. Och jaka duma mnie ogarnęła, gdy mogłam dotknąć dłonią flagi, która została rozłożona w tłumie podczas wybicia tak ważnej dla Polski godziny. Marzyłam o tym. Bardzo podoba mi się inicjatywa, z jaką Jurek Owsiak wyszedł, by upamiętnić ten dzień, tę godzinę. Ludzie stoją na baczność, chwytają się za serce, śpiewają hymn.


Sobota skończyła się na koncercie Grubsona. Niepełnym koncercie, bo trzeba było się zbierać na autobus. Namiot złożyłyśmy stosunkowo wcześniej, żeby nie robić tego pod osłoną nocy. Grubson grał na Małej Scenie. W tym roku wyjątkowo przykleiłam się do tej sceny, ale uważam, że było to dobre posunięcie. Tak czułam się nieco bardziej kameralnie. Lubię wszystko co kameralne.
Najważniejszą piosenkę usłyszałam i jestem uradowana. Grubson też chyba był szczęśliwy, skoro rzucił się w tłum.








Znów pragnę podkreślić, że to magia. Jurek Owsiak rzucił się w tłum z Dużej Sceny. Zabrakło mi około dwudziestu centymetrów, by go dotknąć i przybić Mu piąteczkę. Myślę, że jest to do nadrobienia w przyszłym roku, podobnie jak wizyta na Dużej Scenie.



Umówiliśmy się o 22:30 przy namiocie Aśki. To jedyny namiot, jaki był rozłożony do końca. Nie tylko do końca Naszej wizyty w Kostrzynie, ale pewnie do końca samego Festiwalu. Aśka porzuciła swój namiot, jak co niektórzy obuwie. Sama chciałam zarzucić swoim, ale skoro ubranie wyglądało jak ubranie najgorszego dziada, to i buty nie mogły być na nogach czyste. Wróciłam w tych "rozwalonych".










Idziemy na autobus. Z żalem rozstajemy się z tym miejscem. Jak to rzekł Jurek Owsiak: "Atmosfery nikt nie kupi, to jest nie do podrobienia. " Tu TRZEBA BYĆ, trzeba poczuć tę WOLNOŚĆ na własnej skórze. Ostatni raz krzyczymy "Zaraz będzie ciemno!" i ruszamy na PKP, gdzie na trawniku czekamy na pociąg. Niestety już nie ten do marzeń, nie ten na Najpiękniejszy Przystanek Świata. Czekamy na pociąg, który Nas zmęczonych, ale jednocześnie ogromnie uradowanych odwiezie do szarej rzeczywistości. Do rzeczywistości, która nie wie, co z Andrzejem, która przywali Ci w twarz, gdy będziesz chciał się za darmo przytulić na ulicy, która nie zrozumie, że można cały dzień przechodzić w stroju kąpielowym i nikomu, naprawdę nikomu to nie przeszkadza.


Szara rzeczywistość jest szara, bo wielu rzeczy nie rozumie, nie toleruje. Wolę tą kolorową rzeczywistość, dlatego wybieram Kostrzyn. Wolę brudne toi toi, niż nieczyste intencje. Wolę niedobre jedzenie fast food, za którym nie przepadam, niż złe myśli o innych. Wolę piasek z pola w zębach, niż miałabym mieć go w oczach, bo ktoś postanowił mi nim właśnie tam rzucić. Wolę nieprzespane noce od dobrej zabawy i głośnej muzyki, niż nieprzespane noce od awantur i płaczu. Wolę Przystanek Woodstock.











W drodze powrotnej jest tak, że każdy martwi się o siebie i każdy ma za zadanie wsiąść do pociągu. Nieee, nie do byle jakiego, choć do takiego czasem aż chce się wbiec. Należy wsiąść do pociągu, który jedzie w Twoją stronę, ale nie jest to możliwe całą grupą. Każdy na peron zostaje wpuszczony w innym czasie. Trzeba się przeciskać, rzecz jasna. Gdy już każdy znajduje się w wagonie, idziemy spać. Jest niewygodnie, ale to nie wakacje na Krecie. Pociąg jedzie około ośmiu godzin. Co chwilę się budzę i oczywiście patrzę na moich towarzyszy. Każdy się wierci. Ziomeczek ma najgorzej, bo siedzi na podłodze. Co za poświęcenie!










W pociągu jest chłodno i cicho. Niemalże wszyscy śpią. Pilnują tylko stacji, na których mają wysiąść. Wysiadają. Stopniowo zostaje Nas coraz mniej. Uśmiechamy się, ale nie jest to taki śmiech jaki towarzyszył Nam kilka dni temu.


Wysiadamy w Kędzierzynie. Okazuje się, że pociąg do Dytmarowa jest dopiero za cztery godziny. Nikomu nie chce się czekać. Organizujemy transport. Dziewczyny jadą w jedną stronę, ja zabieram się z Ziomeczkiem w drugą. Aśka rzecz jasna idzie do domu zrozpaczona, że nie chcieliśmy przyjść do Niej na śniadanie.


Co do śniadania, udajemy się jeszcze do Maca. Tam jemy McFlurry i czekamy na samochody. Ludzie jakoś dziwnie na Nas patrzą. Jakby nigdy nie czuli smrodu :)


Jadę pod Olszynkę w miłym towarzystwie. Na przystanek podjeżdża po mnie mama. Kąpię się, jem obiad, robię porządek z lakierem na paznokciach i idę spać. Odsypiam kawałek Festiwalu. Wspominam, marzę. Jestem taka dumna, a zarazem wściekła, że znów muszę oglądać niektóre twarze. I tak jeszcze przez rok...







             

DOSŁOWNIE.

Tego Ci życzę, byś w końcu zmienił swoją opinię o Najpiękniejszym Festiwalu Świata.














Anita.





#woodstock2015
#lovewoodstock








P.S. Próbowałam slackliningu. Niezła zabawa!



Zdjęcia: Daria, Ada, internet, ja.

2 komentarze:

  1. Wooow, naprawdę wielkie wow.. Aż zatęskniłam za tym miejscem. Po maturze pojadę.

    OdpowiedzUsuń