wtorek, 26 lipca 2016

PRZYSTANEK WOODSTOCK 2016

Cały rok czekałam, aby przeżyć kilka prawie w pełni beztroskich dni. Czekanie było najgorsze, bo niby dni ubywa i jesteś bliżej celu, jednak wciąż żyjesz rzeczywistością i zmagasz się z kolejnymi problemami. Gdy już nic nie dzieliło mnie od PRZYSTANKU WOODSTOCK, przyszła euforia. Przyszedł też strach. Wydarzenia rozgrywające się w świecie w ostatnich miesiącach nie przyprawiały o poczucie bezpieczeństwa. Status "imprezy o podwyższonym ryzyku" nie wzbudził we mnie radości. Mimo, że wszyscy trzymaliśmy kciuki za festiwal, gdzieś między wierszami docierało do mnie, że PIS ma władzę. Jak się okazało, ma władzę, ale nie ma mocy, którą mamy MY, WOODSTOCKOWICZE. 





Festiwal był wyjątkowy. Wyjątkowy, w znaczeniu "wcześniej taki niebędący". Zmiana terminu, zastosowanie ogrodzenia, zwiększona ochrona, zakaz spożywania alkoholu przed głównymi scenami, deszczowa pogoda czy w końcu rana w moim oku, która zagościła "na dzień dobry", to tylko niektóre z elementów tegorocznej edycji.


ZACZNIJMY OD POCZĄTKU

Do Kostrzyna ruszyłam we wtorek. Obiecałam sobie, że nie zmarnuję czasu tak jak rok wcześniej i środowe koncerty będą moje. Pakowałam się według mojego niezbędnika festiwalowego, który powstał po dwóch niesamowicie udanych edycjach Wooda.







Namiot rozbiłam na podwórku dużo wcześniej, aby stwierdzić, czy wytrzyma trzeci już pobyt na magicznym, kostrzyńskim polu. "Jest w stanie idealnym!"- stwierdziłam. Śledzie wyprostowałam, namiot złożyłam. Ubrania spakowałam, z towarzyszami podróży się porozumiałam. Wróć. Nie miałam ekipy. Tym razem ruszyłam sama wiedząc, że w Kędzierzynie będzie czekała Malwina i Mariusz. Malwinę poznałam dzięki Bankowi Podróży powstałemu na potrzeby festiwalu. Wiedziałam też, że na miejscu będą znajomi, jednak każdy z nas miał inne miejsce docelowe rozbicia namiotu, więc byłam przygotowana na samodzielne działanie. Że ja nie dam rady?! 

Opóźniony o 20 minut pociąg nie spowodował smutku. Byłam ubrana, najedzona, podekscytowana. Chciałam już wsiąść do pociągu, który jedzie w jedną stronę. Do świata pełnego tolerancji, miłości, przyjaźni, muzyki. Do świata, w którym odkrywamy siebie nawzajem i każdego dnia pomagamy sobie być bardziej szczęśliwym.

Wagon, do którego wsiadłam, był wagonem towarowym. Brakowało w nim miejsc siedzących, ale w takim wagonie odbywa się najlepsza integracja. Siedzenie na podłodze sprzyja dobrej zabawie, ucięciu sobie drzemki czy graniu w butelkę. Wyzwanie narzuciłam sobie sama.




Butelka po winie, którą graliśmy, w późniejszym czasie przyniosła szkodę. Czy małą, okaże się z biegiem lat. Rogówka mojego oka jest rozcięta, oko boli i jest ciut nieposłuszne, szczególnie po całym dniu jego pracy. Nie wydarzyło się to na Woodstocku, a w pociągu, jednak od zawsze uważam, że Wood zaczyna się właśnie tam, dlatego czar tego miejsca minimalnie prysnął.  

Droga upłynęła bez większych komplikacji. Jedno zaciągnięcie hamulca bezpieczeństwa spowodowało 40 minutowy postój w szczerym polu, czyli standardowy element podróży na festiwal. 




Pociąg rządzi się swoimi prawami. Jedni śpią, bo za dużo wypili, drudzy pałają energią, bo właśnie się wyspali. Ja, abstynentka, wieczna czujka, rejestrowałam każdy moment. W moim wagonie znajdowali się młodzi ludzie z Zabrza. Szybko złapaliśmy kontakt i drogę umiliły wspólne rozmowy. Nie ma opcji, że nie poznajesz wagonu sąsiedniego. Tam byli mieszkańcy Huty, godojący tak, jak nie lubię, ale toleruję. Przemili ludzie pełni uroku, nawet nie tego młodzieńczego. Był tam też kontroler biletów, który postanowił spędzić z nami trochę czasu. Czy to aby nie element magii? Spróbuj zaprosić na siedzenie obok kontrolera biletów w Pendolino. No nie da rady! 




Na każdej stacji przewidziany był kilkunastominutowy postój, który wykorzystywaliśmy na wyjście z pociągu. W jakim celu? W takim, że gdy ktoś zapyta, czy byłam w Zielonej Górze lub Rzepinie, odpowiem: "Byłam!".




Z podróży na pewno zapamiętam spełnianie się jako fryzjerka czy headbang z długowłosym, brodatym mężczyzną posiadającym dreada. Nie umknie mej pamięci także kolega z aparatem na zębach, z którym wymieniłam się doświadczeniami oraz rozmowa o mojej abstynencji z najspokojniejszym kolegą z wagonu.




Jak to jest, że po wejściu do pociągu uśmiech nie schodzi z twarzy? To zasługa ludzi. Uroczych, nieco walniętych, bardzo prawdziwych, empatycznych. Maksyma: Każdy inny, wszyscy równi nadal jest aktualna. Każde wyjście do ludzi wiąże się u mnie ze stresem. Jako domatorka zmianę miejsca kojarzę ze sporym wyzwaniem. Jadąc na Woodstock z chęcią te wyzwanie podejmuję i choć ciągle mówię, że ludzie mnie irytują, na własne życzenie jadę stanąć wśród setek tysięcy kolorowych twarzy. Kolorowych od emocji, peleryn przeciwdeszczowych i kaloszy z Lidla. 

Media zawsze pokazują Przystanek Woodstock jako jedną wielką kąpiel półnagich ludzi w błocie. O ile jedno wielkie błoto miałoby uzasadnienie w tym roku, o tyle normalnie jest to plac wielkości 100m2, na którym ludzie mogą stanąć, ale nie muszą. Wolny kraj, wolny wybór. A błoto w tym miejscu robi się samoczynnie. Od czwartku grzybki rozpryskujące wodę na wszystkie strony są oblegane przez spragnionych ochłody i nie ma opcji, aby nie tworzyło się pod nimi błoto. Dziennie po tym kawałku ziemi stąpają setki tysięcy ludzi. 

Stacja Kostrzyn przywitała mnie ciepło. Dookoła jak zwykle niezawodny Pokojowy Patrol, któremu kłaniam się do stóp. Są niesamowici. My się bawimy, oni czuwają. My śpimy, oni patrolują teren. My bałaganimy, oni sprzątają. Działają jak maszyny przez 24h bez możliwości rozładowania akumulatora. Ogromniasty szacunek i jeszcze większa satysfakcja dla nich z tytułu robienia tak wielkiej rzeczy, jak ogarnięcie Woodstocku. 

Szefowi też należą się oklaski, ale o tym pisać nie muszę. To oczywiste, że Jurek Owsiak robi robotę najlepiej jak potrafi. Jego zdarte gardło jest smutną rzeczą, bo oznacza koniec festiwalu, jednocześnie znaczy nieobijanie się i dawanie z siebie 100%Tyle właśnie chciałam dać z siebie i ja, aby czuć, że te dni wypełniłam po brzegi, jednocześnie nie nadwyrężając swojego zdrowia.

Plecaka długo nie nosiłam, więc na ból pleców nie narzekałam ani przez sekundę, co we wcześniejszych latach było moją zmorą. Autobus jadący na pole bardzo szybko się zapełnił i już w tym miejscu zaczęły się zacieśniać znajomości oraz tworzyć plany na następne dni.





Gdy tylko wyszłam z autobusu, odetchnęłam. Poczułam ulgę i wszelkie obawy związane z festiwalem odjechały wraz z pustym pojazdem. Poczułam spokój i tolerancję bijące od moich woodstockowych przyjaciół, których w koło było pełno.

Namiot tradycyjnie rozbiłam za pasażem. Uważam, że jest to idealnie miejsce, z którego wszędzie ma się jednakową drogę do najważniejszych punktów Woodstocku, jednocześnie jest się w centrum i nie pod drzewami, które na czas burzy nie są bezpiecznym miejscem. Po szybkich zakupach w Siema Shopie dałam się namówić na pójście do Tesco. Bo blisko, bo w końcu jestem towarzyska. "Nigdy więcej"- powiedziałam. Nie było mnie ponad 3h, nogi mi odpadały, a droga ciągnęła się w nieskończoność. Gdy zameldowałam się z namiocie, dostałam wiadomość, że Zbyszek dojechał na pole. Rzecz jasna, spać nie poszłam. Pogaduchy trwały do wczesnych godzin porannych.

Środa przywitała mnie dobrym humorem. Pierwsze aktywności rozpoczynały się tego dnia popołudniu, więc ranek mimo, że wolny, wcale nie był leniwy. Zaczęłam od warsztatów muzycznych z zespołem KABANOS. Zapaleni muzycy po zaprezentowaniu swoich umiejętności mieli możliwość wystąpienia na zakończeniu festiwalu. Warunkiem było uczestnictwo we wszystkich warsztatach, na których była sprawdzana obecność. Wiedząc, że nie pojawię się na ostatnich warsztatach z racji innej, jednakowo ciekawej aktywności, nie stanęłam przy mikrofonie. Jednak śpiewałam i bawiłam się przednio przez kilka dni. Atmosfera jaka utworzyła się w namiocie jest nie do podrobienia. Zenek urządził mega zabawę oraz zażegnał wszelkie granice. Jest przemiłą osobą z wyjątkowym podejściem do człowieka. BARDZO SIĘ CIESZĘ, ŻE GO POZNAŁAM.






Nadszedł czas, kiedy zajęłam się oglądaniem filmu Father0 i uczestniczyłam w dyskusji z autorami tego projektu. Tego dnia prócz uśmiechu wywołanego atmosferą kostrzyńskiego pola, śmiałam się ze znakomitych żartów mistrzów stand- upu. Wisienką był występ Piotra Roguckiego z solowym projektem J.P. Śliwa. Projekt magiczny, przepełniony tajemniczą narracją. Podczas występu Piotra pojawiła się Piosenka pisana nocą oraz Mała, które to wywołały u mnie łzy radości. To coś jak trafiony prezent urodzinowy. Na koniec koncertu artysta udzielił dwójce młodych ludzi ślubu. Wyjątkowego w swojej prostocie.

Czwartek był dniem rozpoczęcia festiwalu. Pole się zaludniało, pogoda nie rozpieszczała. Od mniej więcej 4:00 bardzo intensywnie padało. Nie lubię deszczu, nie lubię zimna. Czułam, że niedługo zacznę marudzić, jednak jak się okazało, byłam dobrze przygotowana i deszcz spowodował tylko tyle, że jeden o drugiego bardziej się troszczył. 

Spotkanie z Jerzym Stuhrem naładowało mnie na cały dzień. Opowiadał o swojej młodości, problemach z jakimi się zmagał, raz po raz zabawiał publiczność i nie dał o sobie zapomnieć. Po warsztatach muzycznych interesowało mnie już tylko oficjalne rozpoczęcie, występ Luxtorpedy i wejście z grupą aprzypinkowców na Dużą Scenę. Ten moment był bardzo ekscytujący. Świetnie poznać ludzi, którzy nie mają focha. Postawienie stóp obok Szefa Najpiękniejszego Festiwalu Świata i ogarnięcie wzrokiem pola to piękna sprawa, której zrealizowanie założyłam sobie rok temu i się udało. Udało się też uścisnąć dłoń Pana Jurka oraz podążyć za amerykańską tradycją Shoe-flinging








Wymarzyłam sobie jeszcze spowiedź na Przystanku Jezus oraz skok na bungee. Nie zrealizowałam tych podpunktów. Czy jest mi z tym źle? Troszeczkę. Wciąż pozostaje nadzieja, że zrobię to następnym razem. Będzie to dodatkowa moc ciągnąca mnie w te wyjątkowe miejsce.

W czwartkowe popołudnie me uszy rozpływały się przy głosie Marceliny, zespołu Łzy, którego koncert totalnie mi nie siadł w porównaniu do tego z 2014 roku oraz grupy Hey, przy koncercie której zasypiałam w namiocie. Całodobowy deszcz wykończył mnie fizycznie, dlatego z zaplanowanego koncertu Dubskiej i Romantyków Lekkich Obyczajów nic nie wyszło. 

Piątek był półmetkiem mojej nieobecności w domu. Organizm był lekko zmęczony, ale wciąż ciekawy tego, co się wydarzy. Wydarzyło się sporo. Spotkanie ze Zbigniewem Buczkowskim było czystą przyjemnością. Koncert Oberschlesien potwierdził, że jest to kapela tworząca sztukę. Choć nie było tyle efektów artystycznych jak przy pierwszym obejrzanym przeze mnie ich koncercie, ogień leciał z gardeł. Tego dnia miał miejsce koncert, który okazał się być #1 tego Woodstocku. Enej rozgrzał publikę, przełamał lody i pozwolił wszystkim zatracić się w dobrej zabawie. Nie widziałam osoby, która by nie śpiewała. Była moc!

Udało mi się także skosztować kilka utworów The AnalogsFarben Lehre, a także połaczenia Łony, Webbera & The Pimps. Nocą odbył się drugi wychwalany przeze mnie do teraz koncert. Grubson & Sanepid Band pokazali, że zasłużyli na Złotego Bączka. Nie tylko dali tyle, ile chcieliśmy, ale dali więcej, mocniej i lepiej. Przy zeszłorocznym koncercie Grubsona ze łzami w oczach opuszczałam teren festiwalu. Tym razem postanowiłam kosztem przedstawienia autorstwa warszawskiego Teatru Capitol wsłuchać się w Grubsona do ostatniego dźwięku. Był uśmiech, łzy przy ulubionych utworach, a także miła niespodzianka przy  wybrzmieniu kawałka "Techno" Domowych Melodii.

Koncerty, na których nie planowałam skupić uwagi, a jednak to zrobiłam, to znakomity występ Inner Circle, The Rumjacks, Decapitated, Apocalyptica i SIQ. Woodstock jest miejscem, które gromadzi największe zagraniczne gwiazdy. Czasem warto odstawić w kąt te, które na co dzień mamy na wyciągnięcie ręki i sięgnąć po to, co odległe, niedostępne, nieznane, a wyśmienite.

Ostatni pełny dzień pobytu w Kostrzynie jak zwykle był pogodny. Słońce rozpieszczało mnie od rana, a w ruch poszły krótkie spodenki. Czas umilił mi Maciej Stuhr, jedno z większych ciach telewizji, Karolina Korwin- Piotrowska, znakomita dziennikarka i krytyk filmowy. Z obu spotkań dużo wyniosłam i wcale nie mam na myśli selfie. 






Muzycznie było skromnie, ale towarzysko bardzo obficie. Cochise posłuchałam. Jest energia i jest Paweł Małaszyński. Przy Bring Me The Horizon dokonałam wstępnego pakowania plecaka, a przy Poparzonych Kawą Trzy wyrzuciłam w niebo cały zapas energii. Ten koncert stawiam bardzo wysoko. Nadszedł czas na zakończenie. Moje pierwsze i od razu z poziomu wyższego niż reszta. Czy wspomniałam coś o magii tego miejsca? Ona tam ciągle jest. Kabanos wraz z uczestnikami warsztatów dał świetny występ. Co prawda, nic do tej pory nie przebiło zakończenia Wooda 2014, któremu przewodził Piotr Bukartyk, ale zabawa była przednia, a co najważniejsze, było rockowo, ciepło i głośno. 

Czułam się wyjątkowo. Wyjątkowo dobrze, wyjątkowo spełniona. Mimo pogody, która nie była moim sprzymierzeńcem, korzystałam z tego, co daje Akademia Sztuk Przepięknych, a daje ogromnie dużo. Zostawiłam swój ślad w przepięknym projekcie tysiąca marzeń oraz podpisałam się pod petycją dotyczącą legalizacji leczniczej marihuany. 









Dużo czasu spędziłam wśród ludzi. Raz w roku można, prawda? Dzięki temu miałam własnego fryzjera, a teraz mam własne zdjęcia na pamiątkę.

















Pole jest długie, szerokie i zachmurzone. Mimo to z odrobiną szczerych chęci można znaleźć sąsiada z minionej edycji i spędzić z nim kilka godzin na śmieszkowaniu. Karolu! Uśmiech proszę!









I wiesz co? Nic mi tego Woodstocku nie zepsuło. Nawet robienie dodatkowych km, aby ominąć jezioro, które wcześniej było ścieżką.






Rozumiem co czują uczestnicy Najpiękniejszego Festiwalu Świata w niedzielę. Jest mdło, smutno, trzeba wracać do świata, który nie toleruje barwnego ubioru, który nigdy nie pomoże nam w szukaniu Andrzeja, który wyśmieje okrzyk Zaraz będzie ciemno!, a na napis Free Hugs zareaguje przemocą, której tutaj nie było, nie ma i nie będzie. 

Najsmutniejszym widokiem jest śpiący pociąg. Toczący się po szynach ledwo wydając odgłos. Ludzie, dający z siebie maksimum przez kilka dni w końcu padają do spania jak muchy. Nadal są wspaniali, uśmiechnięci wewnątrz. Są prawdziwi, bo nie zgrywają superbohaterów i obnażają swoje słabości. Łza kręci się w oku, gdy podnosisz tyłek i na paluszkach zmierzasz do wyjścia mówiąc cicho Do zobaczenia za rok, przyjaciele, tak by nikogo nie zbudzić. Największe metale siejące postrach śpią jak anioły, które przez cały mój pobyt w Kostrzynie czuwały nade mną. 





Dziękuję za kolejny udany Przystanek Woodstock. To najlepszy przystanek, na jakim zatrzymują się pociągi i miejsce, w którym chce się zostać całe życie. Nikt mi tego festiwalu nie odbierze!



Mamo, jest mi tu dobrze,
Mamo, jestem tu wolny,
Mamo, nic mnie nie boli,
Mamo, jestem tu sobą.






Anita


2 komentarze:

  1. Huta nie zaciąga ;P xDDD Przeca Huta ze Śląska ;P
    Pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Na wstępie gratuluję artykułu! Oczkiem się nie martw, zagoi się do wesela. Zaciąga się na wsi (i w Sosnowcu), na Śląsku się GODO - Śląska gwara może być twarda, sucha, szarpana ale z zaciąganiem zdecydowanie się tutaj mijamy. Pozdrawiam cieplutko i do zobaczenia mam nadzieję za rok :>

    OdpowiedzUsuń