niedziela, 13 sierpnia 2017

XXIII PRZYSTANEK WOODSTOCK, KOSTRZYN NAD ODRĄ, 01-06.08.2017r.

Wydawać by się mogło, że relacja z Najpiękniejszego Festiwalu Świata pisana przez osobę totalnie nim oczarowaną będzie mdła, przesłodzona. Już nieraz wyrażałam miłość do Kostrzyna i powtarzającego się w tej miejscowości świetnego wydarzenia. Jak długo można zachwycać się imprezą, którą parszywe świnie próbują zrównać z błotem, w którym same się taplają? Całe życie!




Całe życie, bo Woodstock to magiczna cywilizacja, miasto tworzone przez ludzi z sercem, ale i charakterem. Stąd te barwy, uśmiechy, szczera pomoc i wielki szacunek bijący z każdej strony.

Tegoroczna edycja Festiwalu Przystanek Woodstock była intrygująca. Wmieszana w życiowe priorytety, przeżywana przez pryzmat pracy licencjackiej dotyczącej Wooda. Zaostrzone wymagania dotyczące zabezpieczenia imprezy również wpłynęły na jej odbiór, jednak wszystko to podsyciło ogień i sprawiło, że kolejny Woodstock przeszedł do historii jako pobyt w raju na ziemi

Do Kostrzyna wybrałam się we wtorek. To nadal za późno, by ujrzeć puste pole, jednak na styk, by rozbić się w stałym, idealnym miejscu. Nerwówka była jak zwykle, bowiem tuż przed wyjazdem, z plecakiem maksymalnie obciążającym kręgosłup biegałam po urzędach i dopinałam na ostatni guzik ważne sprawy. Ważniejszy tego dnia był już tylko pociąg zatrzymujący się na jedynym w swoim rodzaju przystanku




Pociąg mnie zadziwił. Przyjechał wcześniej, w dodatku pasażerowie wagonów byli nieco uśpieni i nie było czuć maksimum zabawy, jakie dało się odczuć chociażby przy pierwszym Przystanku, w którym wzięłam udział. 


XX PRZYSTANEK WOODSTOCK

XXI PRZYSTANEK WOODSTOCK

XXII PRZYSTANEK WOODSTOCK 



Podróż od pewnego momentu była dla mnie nerwówką, jednak szybko prywatne sprawy odeszły na bok i mogłam się w spokoju delektować towarzystwem, o jakie na co dzień trudno. Już po chwili tuż obok pojawił się mój zeszłoroczny towarzysz podróży, przez co radości nie było końca. Mimo, że otaczali mnie Duńczycy, poczułam się jak w domu.





Sześć godzin upłynęło bardzo przyjemnie. Było gorąco, głośno, tłoczno, ale kulturalnie i magicznie, czyli tak jak być powinno w Wehikule Czasu

Każdy kolejny Przystanek Woodstock udowadnia, że Nobel powinien trafić nie tylko do WOŚP, ale i Pokojowego Patrolu, którego pomoc czuć już od momentu zatrzymania się pociągu przy stacji KOSTRZYN. Czerwone, niebieskie i żółte koszulki poruszają się jak mrówki. Są to przemiłe mrówki, które tulą, darzą dobrym słowem, kierują, doradzają i przez cały Woodstock robią wszystko, by nie stała Ci się krzywda. To Aniołowie Stróże, którzy pod swe malutkie, niewidzialne skrzydła biorą w opiekę setki tysięcy ludzi. My bawimy się, odpoczywamy, tracimy świadomość zapadając w sen. Pokojowy Patrol czuwa całą dobę po to, by każdy z nas mógł korzystać z tego, co daje festiwal.

Na kostrzyńskie pole przemieściłam się autokarem, zamieniając przy tym trzy słowa z jego kierowcą. Ten mimo, iż w trakcie jednego dnia wykonuje setki kursów w te samo miejsce, jest szczęśliwy, że ktoś w tym wyjątkowym okresie robi szum. Kierowcy zdecydowanie brakuje go na co dzień, kiedy do pojazdu wsiadają zabiegani, szarzy ludzie z niezadowoloną miną.

W miejscu docelowym zbiłam piątkę z współtowarzyszem podróży i udałam się rozbić namiot. Standardowa miejscówka, standardowy ekwipunek przygotowany zgodnie z moim festiwalowym niezbędnikiem, nowy sprzęt, który zdał egzamin w 100%. Wtorkowy wieczór spędziłam ze znajomymi z Podkarpacia, którzy dotrzymywali mi towarzystwa podczas ubiegłorocznego Rock Festiwalu w Cieszanowie

Środa. Pełna energii otwieram namiot i mówię: Cudownie jest się tu obudzić! Słowa te mają moc i najprawdziwszy wydźwięk tylko w obliczu dwóch miejsc. Przystanek Woodstock i góry. Akademia Sztuk Przepięknych czekała na mnie w pełnej gotowości. Zaczęłam od warsztatów muzycznych, tym razem z Piotrem Bukartykiem, którego zakończenia Najpiękniejszego Festiwalu Świata wydają mi się być idealne, pełne uroku. Dobrze się bawię i rozgrzewam głos przed nadchodzącym popołudniem. Rozgrzewkę z Bukartykiem robię także następnego dnia, próbując swoich sił solo w jednym z Jego utworów. 





Popołudnie jest leniwe i pełne słońca, więc postanawiam je wykorzystać na zwiedzenie terenu i nakręcenie się na odhaczenie jeszcze ubiegłorocznych marzeń. Trafiłam do Przystanku Jezus, który w tym roku stanął w miejscu Małej Sceny i już od pierwszych chwil trwania Wooda rozpromienił okolicę. 








Muzyka, która niosła się wzdłuż i wszerz, częstowała miłością Boga i dźwiękami gitary. To prawie idealne miejsce dla mnie. Szybko poznałam w tym wyjątkowym miejscu człowieka, który spowodował u mnie łzy wzruszenia, chętnie się za mnie pomodlił i sprawił, że odhaczyłam spowiedź na Woodstocku. Nie da się określić wielkości tego zjawiska w moim życiu. Polecam Ci coś tak szalonego, jednocześnie pięknego.

Pełna euforii ruszyłam na warsztaty. Najpierw stworzyłam sobie wianek, następnie piękny łapacz snów, który od razu zawisł na moim karniszu. Obecnie idealnie spełnia swoją funkcję i przepuszcza tylko te sny, o których chce się długo pamiętać. Po Woodstocku takich jest mnóstwo.













Pierwszy aktywny wieczór spędziłam oglądając Kabaret Młodych Panów. Nie była to rozrywka poziomu Hrabi, jednak twarz się śmiała, a górka ASP pękała w szwach. Zaczęło mocno padać, więc koncert Jelonka sobie odpuściłam. Wcześniej zamieniliśmy kilka słów, więc nie miałam parcia na ponowne spotkanie.





W jazzowy klimat stworzony przez Wojtka Mazolewskiego i jego zespół dałam się wciągnąć w trzy sekundy. Koncert Quintetu był równie inspirujący co ten w Opolu. Talent i magiczne dźwięki przyćmiły piękną, gwieździstą noc, której dałam się ponieść.

Czwartek był dniem wejścia na pełne obroty. W planie koncertów miałam wiele i udało mi się je wszystkie zobaczyć, jednak warto pamiętać o najważniejszej zasadzie festiwali, o której wspomniał w swoim festiwalowym wpisie Troyann - Nigdy nie zaliczysz wszystkich (planowanych) koncertów. 

Czwartkowy poranek spędziłam uczestnicząc we Mszy Świętej. Była uroczysta, ale było też czuć luz i klimat woodstockowego pola, szczególnie że tuż obok znajdowała się Mała Scena, na której odbywały się próby do wieczornych koncertów. Nim zabrałam się za spotkania muzyczne, tradycyjnie już udałam się zainspirować znanymi postaciami. Na pierwszy ogień poszedł Filip Chajzer, z którym spotkanie podniosło mnie na duchu i pozwoliło uwierzyć, że w świecie są jeszcze prości, skromni ludzie. Do takich należy sam Chajzer, którego podziwiam zarówno jako dziennikarza, jak i mężczyznę otwartego na świat i ludzi.






Wspólne odśpiewanie Hymnu i otwarcie przez Romana Polańskiego XXIII Przystanku Woodstock wywołało ciarki. Równie szokujący okazał się występ Łąki Łan. Brakuje mi słów na opisanie genialności tego zespołu. Prócz tego, że muzycznie trafiali w punkt i zadziwiali prezentując dźwięki, jakich świat jeszcze nie słyszał, sprawiali, że nawet służby porządkowe nie potrafiły ustać w miejscu. Bujał się nie tylko Woodstock, ale cały Kostrzyn. Perfekcja! To najlepszy koncert tej edycji. 

Na Małej Scenie zazwyczaj odbywają się lepsze koncerty, niż w miejscu tej Głównej. Wydawać by się mogło, że jest nieco bardziej kameralnie, bo scena z nazwy jest Mała, bo jest na uboczu, bo znaleźć się na niej mogą Ci, którzy przejdą eliminacje, a niekoniecznie Ci, których świat już zna. Sytuacja jest całkowicie odwrotna, bowiem Mała Scena gości rewelacyjnych artystów i jest wielka duchem. Występy na tej scenie gromadzą ogromną publikę i rokrocznie pokazują, że rozmiar nie ma znaczenia.

Moje koncerty pod Małą Sceną rozpoczęłam od występu Manolo. Mesajah, jak na człowieka reggae przystało, wypuścił w powietrze tonę miłości, tolerancji, chilloutu. Ludzie zaczęli się bratać i wyśpiewywać najprawdziwsze teksty pod najpiękniejsze melodie. Bardzo szybko nastąpiła zmiana klimatu. Nie tylko tego muzycznego, ale i globalnego. Z upalnego popołudnia zrobił się ulewny wieczór, a reggae zastąpił rock. Oddział Zamknięty zapanował nad okolicą grając największe hity śpiewane przez wszystkie pokolenia. Zmokłam totalnie, ale żal było nie zostać pod barierkami do końca koncertu.

Nie mając nic do stracenie ruszyłam wyśpiewać z Romantykami Lekkich Obyczajów Lodziarkę. Wciąż nie rozumiem, dlaczego Panowie nie stanęli na Dużej Scenie. Zjednoczenie jednym kawałkiem tylu ludzi budzi podziw, szacunek i zachęca do wspólnej zabawy. Nie mów mi proszę, że hitem można nazwać tylko utwór śpiewany jeden sezon! Prawdziwe hity mają dłuższy wydźwięk niż jedno lato.

W drodze do namiotu skupiłam się na koncercie Trivium. Poczułam na własnych narządach, dlaczego było o tej kapeli tak głośno na pół roku przed festiwalem. Choć nie każdy lubi tak mocne brzmienie, gra i wokal zasłużyły na brawa.

Ceniąc sobie mocno polską muzykę, nie omieszkałam pojawić się na koncercie Wilków. Jak na jubileuszowy koncert, szału nie było. Ograniczenie czasowe nie jest żadnym wytłumaczeniem, gdyż każda kapela gra tu godzinę i dziesięć minut łączne z bisem, brawami, wręczeniem ewentualnych nagród, wspólnie odśpiewanym Sto lat oraz zrobieniem selfie z publicznością. Trzy pierwsze utwory były nieporozumieniem. W oczach publiczności wyraźnie nakreślił się sen. Sporo osób odczuło też nagle potrzebę skorzystania z Toi Toi. Wśród tych wybrańców znalazłam się też ja, jednak szybko wróciłam na swoje miejsce słysząc Aborygen. Chwilę później pojawiła się cała masa kawałków z początku działalności zespołu i publika ożyła. 

Jestem zdania, że koncerty jubileuszowe winny być oparte na kultowej muzyce, która pozwoliła ludziom dawno temu zaznajomić się z danym zespołem. Koncert skończył się nieplanowaną, ale wymuszoną przez publikę Baśką. Po tak kiepskim początku nie wyobrażałam sobie lepszego odkupienia win.

Na zakończenie zaplanowałam sobie koncert The Dead Daisies, który wystąpił z Orkiestrą Filharmonii Gorzowskiej. Po rewelacyjnym koncercie Jelonka w 2014 roku z tymi samymi filharmonikami wiedziałam, że będzie to prawdziwa fala emocji. Nie pomyliłam się. Do spania położyłam się spełniona.

Nastał piątek. Jako, że Woodstock zawsze spędzam aktywnie, o 6:45 zadzwonił budzik. Wymiana porannych, nieco krzywych, ale szczerych uśmiechów z (cudownymi) sąsiadami, (których mocno ściskam!) doładowała prawie pełne baterie. W związku z wolnym porankiem zrobiłam obchód po polu i skorzystałam z pozostałych atrakcji festiwalu. Tego dnia uczestniczyłam w spotkaniu z Maciejem Orłosiem i Robertem Biedroniem. 

Maciej Orłoś zaprezentował humor krojony na miarę profesjonalisty, poza tym omówił życie dziennikarza spoza ekranu telewizora. Było to ciekawe, bogate w wiedzę spotkanie, którego długo nie zapomnę. Robert Biedroń z kolei wywołał w moich oczach rzekę łez wzruszenia. Od wielu lat jestem Jego fanką. Lubię Go przede wszystkim za to, jak dobrą i pełną ciepła jest osobą. Otwartość, tolerancja i prawda biją z jego oczu. Każda wypowiedź Prezydenta miasta Słupsk zakończona była owacjami ze strony publiczności. Poczułam, że nie tylko ja chcę się otaczać takimi ludźmi jak On. Choć ten szlachetny mężczyzna nie kandyduje na Prezydenta kraju, dla mnie jest nim za to, jakie poglądy wyznaje. Woodstockowicze zrobili Mu piękną kampanię i dali od siebie niekończące się poparcie. Ten z kolei dał mi dużo więcej, pozwalając się do niego przytulić. 





Piątek poświęciłam ludziom. Odczuwałam wewnętrzną potrzebę spędzenia z nimi czasu oraz nawiązania ciekawych kontaktów.

Wieczorem posłuchałam Zaciera, którego twórczość znam dzięki zespołowi KULT. Całą swoją uwagę poświęciłam jednak na występ Kasi Nosowskiej i kapeli Hey. Oczywistym było, że będzie to zjawiskowe spotkanie. Kasia Nosowska jest mamą całego świata. Dba, pielęgnuje, dopieszcza. Kocham Jej głos, ale odrobinę przyćmiłam go swoim. W końcu śpiewać każdy może, a ja śpiewać uwielbiam. Hey wykonał same przeboje, przez co jeszcze bardziej zbliżył do siebie słuchaczy. W ustach Kasi Arahja Kultu nabrała nowego znaczenia. Charyzmatyczna i kochająca matka pokazała klasę.


Naznaczona przez Manolo pozytywną muzyką reggae udałam się na Tabu. Tu również doznałam wiele miłości, dobrego przesłania. Wyniosłam z koncertu prawdziwą energię. Koncerty: Archive, The Bill i Koniec Świata dosłownie liznęłam. Nie chciałam skupiać na nich swojej uwagi. Kumulowałam ją na przedstawienie bandu Lemon. Wrażliwość Igora Herbuta ujęła mnie już dawno. Teraz tylko sięgam po nią garściami, próbując się jej nauczyć. Choć wiem, że nie jest to wykonalne, bo człowiek z taką emocjonalnością się rodzi, robię co mogę, aby moje serce uwolniło się spod lodowej pokrywy. Koncert nieco mnie zmęczył, a oczy same się zamykały. Środek nocy nie był dobrą porą na odbiór tylu emocji, jednak poradziłam sobie z tym zadaniem ciągle sobie powtarzając, że nie przyjechałam tu po to, aby spać.

Sobota nadeszła bardzo szybko. To najdłuższa doba zaraz po słynnym czpiątku. Tu również nie śpi się aż do wieczora dnia następnego. Przystanek Woodstock dobiegał końca, a jedno z moich marzeń wciąż było do odhaczenia. Przygotowana na najpiękniejsze, zajęłam sobie miejsce w kolejce do Bungee. W ciągu prawie dwóch godzin oczekiwania na bycie pierwszą, zdążyłam kilka razy zmienić zdanie co do mojego poczucia strachu. Zdania co do skoku oczywiście nie zmieniłam i tym sposobem odhaczyłam piąte z pięciu zeszłorocznych woodstockowych marzeń. Skoczyłam na Bungee.





Chwilę później udzieliłam wywiadu do Radio Woodstock





Po raz kolejny poczułam się spełnionym człowiekiem. Wystarczyło tylko przyjechać do Kostrzyna i odciąć się na kilka dni od rzeczywistości. 

Nocny Kochanek dał w sobotę świetny koncert. Chwilę po nim grały Koloryzespół znajomego z liceum. Ten koncert, podobnie jak i Dr Misia oraz Ga-Ga Zielone Żabki odpuściłam. Odpuściłam też spotkanie w ASP z Bartłomiejem Topą oraz Łukaszem Kościuczukiem na rzecz wymarzonego skoku. Nie można mieć wszystkiego, a na polu było jeszcze wiele rzeczy do zobaczenia. 

Po dwóch godzinach czekania trafiłam na Koło Młyńskie Allegro, do którego co roku ciągnie się kolejka niczym ta ze sklepu mięsnego. Nie planowałam tego dnia drugiej podniebnej przygody, ale życie pokazuje, że spontany są najlepsze.









Tradycją już jest spotkanie się z Sąsiadem sprzed dwóch edycji. Tym razem nie zrobiłam nam zdjęcia. Jestem na takim etapie życia, który każe mi wyciskać z każdej minuty jak najwięcej. Szczera rozmowa i głęboki uśmiech dały się mocniej zapamiętać niż rozmyte piksele. 

Technologia i media cały czas towarzyszą Woodstockowi. Coraz więcej w nim Youtuba, co bardzo mi się podoba. Dzięki temu mam szansę spotkać kogoś, kogo lubię, podziwiam, szanuję. Mym oczom ukazał się Rezi, Izak oraz Człowiek Warga, który pewnego wieczoru prowadził dyskotekę w strefie Play. 












Polowałam jeszcze na Karola Paciorka oraz Ewę z kanału Red Lipstick Monster, ale (zgodnie z tym, co już ustaliłam) wszystkiego mieć nie można.

Wisienką na torcie tegorocznego Przystanku Woodstock był koncert Domowych Melodii. To kolejna kapela, która zgromadziła pod sceną prawie wszystkich festiwalowiczów i zaczarowała muzyką. Wdzięk i lekkość, które biją od muzyków, zaczarowują nawet najbardziej zatwardziałe dusze spotkania. Każdy otwiera usta. Nie ze zdziwienia, ale w celu wspólnego śpiewania pieśni prawiących o życiu. Był to ostatni koncert spędzony wśród nowo poznanych mi ludzi, więc nie tylko zakręciłam się ja w rytm muzyki, ale i łezka w oku, dająca znać o tym, że czas się rozstać z krainą wiecznego szczęścia.

W oczekiwaniu na Zakończenie Przystanku Woodstock z Piotrem Bukartykiem oraz uczestnikami muzycznych warsztatów, spakowałam plecak. To te gorsze pakowanie, bo do drogi powrotnej. Umilić je mogła tylko muzyka grana na żywo oraz klimat kostrzyńskiego pola, który wciąż dało się odczuć. 

W powietrzu czuć było też deszcz, a że jedno nad nami niebo, każdemu udało się ukryć łzy smutku. Ten pojawia się zawsze, kiedy trzeba opuścić ten drugi dom.

Powrót z Najpiękniejszego Festiwalu Świata wiąże się z walką o miejsce w pociągu, z walką o zatrzymanie najbardziej wartościowych znajomości oraz z walką z wewnętrznym poczuciem osamotnienia. Człowiek po kilku dniach pobytu wśród kilkuset tysięcy ludzi, rzucony do małej wioski czuje się samotny, przeżarty przez problemy i niedoceniony.

Niełatwo trwać w takim stanie, dlatego dobrze, że jest Jerzy Owsiak, który nad wszystkim czuwa i psychicznie bardzo mi pomaga. W zimowe wieczory najbardziej pragnie się wrócić do sielskiej krainy. Jurek to sto procent poświęcenia, szacunku, przyjaźni, ale przede wszystkim zaufania do obcych ludzi, co pokazał ostatniego dnia festiwalu, kiedy to za jego oraz władz miasta zgodą usunięte zostały barierki wyznaczające teren imprezy masowej, a tym samym miejsce, w którym obowiązuje zakaz spożywania alkoholu.

Czy to nie jest piękne, że tyle osób wzięło sobie do serca prośbę Szefa i postępowało zgodnie z umową, której nie było na żadnym papierku? Wystarczyły proste słowa, aby tłum dał się przekonać do wspólnego działania i walki o lepsze jutro, o lepszy przyszły rok. Może bez ograniczeń? Może bez miana imprezy o podwyższonym ryzyku? Te jest zawsze: Zimą, kiedy wychodzimy z domu w trampkach czy latem, kiedy spacerujemy w samo południe bez kremu z filtrem na twarzy.

Im wyżej podniosą nam poprzeczkę, tym łatwiej sobie z jej przeskoczeniem poradzimy. W końcu jesteśmy siłą, która buduje te wielkie miasteczko o nazwie Przystanek Woodstock

I choć czasem wyładowują nam się akumulatory...













... nigdy się nie poddajemy!



Wyjście z pociągu jest najsmutniejszym momentem. Wracasz do szaraków, którzy nie mają pojęcia o Andrzeju. Nie tłumaczysz im nic, bo i tak nie zrozumieją. Zachowujesz najpiękniejsze wspomnienia dla siebie i walczysz. Walczysz kolejny rok o to, by coś pięknego, stworzonego przez poprzednie pokolenia, przetrwało kolejne lata.







Pytasz: Woodstock?
Mówię: Miłość, przyjaźń, muzyka!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz