Progresja to nowe miejsce na mojej koncertowej mapie. Nigdy dotąd nie było mi dane w niej być. Dawno nie byłam też na klubowym koncercie. Po Mr. Big w Progresji przypomniałam sobie, dlatego tak jest.
Koncert poprzedził występ supportu w klimacie gwiazdy wieczoru. Mnie jednak interesowała wyłącznie ona, dlatego dzielnie stałam na długo przed rozpoczęciem koncertu pod sceną i odpierałam ataki łokci bawiących się wkoło mnie osób. Robiło się coraz duszniej, aż w końcu gdy rozpoczęło się wydarzenie wieczoru, nie było już czym oddychać. Do tego stopnia, że końcówkę koncertu spędziłam w tylnej części sali. Sam koncert rozpoczął się z lekkim poślizgiem, jak przystało na amerykańską gwiazdę. Warto jednak zaznaczyć, że brzmi ona na żywo identycznie jak na nagraniach studyjnych. Człowiek, stojąc i słuchając największych radiowych hitów, rozgląda się, czy aby ktoś nie włączył właśnie na głośnikach RMF.
Koncert był bardzo udany. Trwał ok. 1,5 h z bisem, na który niespecjalnie trzeba było wołać chłopaków zza kotary. To, w jakiej są formie, jest godne podziwu, szczególnie że jak przystało na amerykańskie gwiazdy muzyki rockowej, nie prowadzili zdrowego trybu życia.
Gdyby nie zaduch panujący w klubie i ból kręgosłupa, który pojawił się po kilku godzinach stania, mogłabym częściej bywać na takich kameralnych koncertach.
Z wiekiem stawiam jednak na komfort i miejsca siedzące.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz