środa, 22 czerwca 2022

KINGS OF LION + ORGANEK + DZIWNA WIOSNA, TARCZYŃSKI ARENA WROCŁAW, 21.06.2022

Niedawno w rozmowie ktoś się zdziwił, że nie byłam nigdy na maratonie filmowym w kinie. Parsknęłam głośno i pomyślałam sobie, co Ty wiesz człowieku o maratonach. Mój trwa w najlepsze, dając mi dużo radości i satysfakcji.



Koncert Kings of Lion był tak samo długo wyczekiwany, jak większość wydarzeń muzycznych tego roku. Gdy zbliżał się termin wydarzenia i w skrzynce odbiorczej nie było informacji o kolejnej zmianie jego daty, zaczynałam powoli wierzyć, że najpiękniejszy i najdłuższy dzień roku spędzę przy dźwiękach dobrej muzyki. Tak też się stało.

Nie od razu jednak gwiazda wieczoru pojawiła się na scenie. Zespół miał dwa supporty. Publiczność rozgrzewała Dziwna Wiosna oraz Organek. Podczas występu pierwszej kapeli byłam pozytywnie zaskoczona. Niechętnie sięgam po muzyczne nowości, a tutaj już po pierwszych dźwiękach stwierdziłam, że warto było zasiąść na widowni chwilę wcześniej. Dodatkowo od razu powiedziałam w duchu: "Ależ to Organkowe!". Kapela faktycznie gra podobnie do grupy Organek. Pasują do siebie jak Cuba De Zoo i Luxtorpeda czy Happysad i OCN. 

Pierwszy support grał 30 minut, drugi - 40. To wystarczająco dużo, aby zagłębić się w nieznane (w przypadku Dziwnej Wiosny) czy bardzo dobrze znane (Organek) kawałki. Tomka Organka dawno nie słyszałam na żywo, tym bardziej cieszę się, że wystąpił w Tarczyński Arena we Wrocławiu. Uważam, że to mocno niedoceniony artysta.

O 21:27, czyli 3 minuty przed czasem, na scenie pojawił się Kings of Lion. Zastanawiam się, czy muzycy chcą wcześniejszymi wejściami na scenę odkupić jakieś winy za 2 lata niegrania nam, bo to już kolejna kapela, która zaczyna występ wcześniej, niż zapowiadała. Niesamowite. Bardzo mi się to podoba. 

Dach areny był otwarty. Tego dnia mocno świeciło słońce, a nocą niebo było bezchmurne i gwieździste. Obserwowanie tego wszystkiego, co dzieje się na niebie przy twórczości amerykańskiej gwiazdy to wieczór idealny. Dodam jeszcze, że nocą księżyc był tak piękny, że aż było mi przykro, że nie umiem w zdjęcia. Chciałabym zatrzymać ten widok na dłużej.

Wrocław był on fire przez 2h. To właśnie tyle kapela prezentowała na scenie kawałki ze swoich płyt. Na koncie ma już ich 8, więc jest w czym wybierać. Na starcie wybrzmiał numer "When You See Yourself, Are You Far Away". Potem w przypadkowej kolejności pojawiły się: "Aha Shake Heartbreak", "Walls", "Use Somebody", "Radioactive", "Waste A Moment" czy "Pyro". 

Caleb Followill w pewnym momencie koncertu oznajmił, że właśnie dziś zmarł ich wujek. Została mu więc zadedykowana piosenka "Milk". Stadion wypełniły latarki telefonów, zrobiło się bardzo klimatycznie, jednocześnie smutno. Cały występ grupy był bardzo melancholijny. Muzyka Kings of Lion wprowadziła w trans. Było rockowo z nutką country. Takiej właśnie odskoczni potrzebowałam po kilku mocniejszych koncertach. 

Jestem zachwycona kilkoma rzeczami. Przede wszystkim faktem, że na scenie gra ze sobą rodzina. Trzej bracia i ich kuzyn. To takie korzeniowe kombo jak w przypadku The Kelly Family czy zespołu Pectus. Podziwiam za zgranie. Po drugie i najważniejsze: ależ w tej arenie jest akustyka! Już pierwsze dźwięki były miodem dla moich uszu. Widać, że ktoś, kto projektował stadion, nie wychodził moczyć gąbki na lekcjach techniki, tylko uważnie słuchał. RE-WE-LA-CJA! Kolejna sprawa to sam wokal Followilla - petarda. Brzmi tak idealnie, że aż nieprawdopodobne. Cały zespół ma się świetnie.

Tego wieczoru grupa skupiła się na muzyce. Anegdot czy kontaktu z publiką było niewiele, ale ja to szanuję. Nie każdy musi być wygadany, poza tym okoliczności były, jakie były. Na koncertach najważniejsza jest muzyka, a tutaj poprzeczka została podniesiona wysoko. Widowiskowo też nie było źle. Prócz sceny ze zmieniającymi się wizualizacjami (i charakterystyczną obręczą) były też dwa duże telebimy. Czasem znikał z nich obraz, ale nawet jeśli to błąd techniczny, nie ma zupełnie znaczenia. Duży plus za oświetlenie, które nie raziło w oczy, a jednocześnie robiło robotę. 

Organizacyjnie koncert wypadł bardzo dobrze. Kolejki do bramek, stoisk, toalet czy na parking rozładowywane były błyskawicznie. Mnóstwo policji kierującej ruchem, przez co wyjazd z miejsca koncertowego zajął 5 minut. Świetna widoczność, duża scena. To z niej na koniec został zagrany "Sex on fire", który wprawił całą arenę w zachwyt i sprawił, że wszyscy zaczęli tańczyć.

W ogniu oczywiście. Ogniu znakomitej muzyki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz