wtorek, 19 grudnia 2023

BRYAN ADAMS, PREZERO ARENA GLIWICE, 18.12.2023

Często jest tak, że jeśli nie nastawiam się na dobry koncert, okazuje się być super. I odwrotnie. Jeśli jadę na niego z nastawieniem, że będzie rewelacyjny, bo zagra ktoś dla mnie ważny, występ często mnie nie zadowala. Mimo że nie chciałam się tym razem w żaden sposób nastawiać, nie potrafiłam. Czekałam na ten koncert długimi miesiącami i pojawiły się wobec niego oczekiwania. Chciałam konkretu. Mięsa. Bałam się, że to zepsuje całą zabawę. Nie zepsuło.


Tłum biegnący w stronę Prezero Areny Gliwice w poniedziałkowy wieczór na dwie godziny przed wydarzeniem mógł świadczyć tylko o jednym. Miasto odwiedzi ktoś intrygujący. Piękne miasto i równie piękny gość. Wiedząc, że miejsca parkingowe w Gliwicach rozchodzą się jak ciepłe bułeczki w piekarni, postanowiłam przybyć na spotkanie z Bryanem Adamsem z zapasem czasowym. Nie był on jednak wystarczający, aby zaparkować samochód w moim ulubionym miejscu. Sytuacja pozwoliła mi jednak na poszerzenie horyzontów i spacer po jednym z ładniejszych miast Polski.

Tego dnia nie było supportu. Może i dobrze. Bez względu na to, czy byłby to ktoś popularny, czy też raczkujący na scenie muzycznej, byłby tego dnia niezauważony. Ludzie chcieli tylko jednego — muzycznej uczty króla. Legendy muzyki rockowej i pop-rockowej. Mimo że Bryan Adams odwiedził nasz kraj cztery lata temu, na jego koncert przybyło sporo osób. Co prawda nie jest to Akwarium Narodowe, a skromna i kameralna arena, ale jest w niej wszystko, co najważniejsze. Klimat, dobra akustyka i gwiazda.

Ta stanęła na scenie z 20-minutowym opóźnieniem. Wybaczam jednak to działanie. To, co wydarzyło się później przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Nie było fajerwerków, konfetti i przebierania się co piosenkę. Był mega utalentowany muzyk z gitarą, której nie wypuszczał z dłoni (chyba że wtedy, gdy zmieniał ją na inny model). Na scenie stał człowiek. Taki sam jak w 1996 roku na Stadionie Wembley, gdzie nie wierząc w siebie, odsłuchał śpiewany przez publiczność kawałek "Heaven". Dziś ten człowiek ma tylko trochę więcej zmarszczek i siwe włosy. Klasa i miłość do muzyki pozostały i to je można było odnaleźć w każdym kawałku.

Kanadyjczyk, stojąc na scenie w obcisłych, czarnych spodniach i elegancko uczesanych włosach zaprezentował przekrój swojej twórczości. Od samego początku sypał hitami jak asami z rękawa. Po chwili okazało się, że każdy jego utwór to przebój. Arena śpiewała jak szalona. Od łez wzruszenia, po szczere uśmiechy i głupie tańce. I tak minęły 2,5 h. Bez pitolenia o głupotach, z szacunkiem do widza. Bryan nie opuścił sceny po koncercie, od razu zaczął grać akustycznie z gitarą bis. Na koniec zaśpiewał też a cappella. Pomyślałam sobie, jak wielkie mam szczęście, że stoję sobie właśnie przed Bryanem Adamsem, który mi śpiewa niczym kumpel siedzący ze mną na ławce. Z pewnością są to chwile, które nie zdarzają się często, a jeśli już, zwykle są nie do powtórzenia.

Motywem przewodnim granej obecnie trasy koncertowej był samochód. Kabriolet pojawiał się na telebimie, który był tłem dla sceny, a także w powietrzu. Dwukrotnie nad widownią przelatywał dmuchany samochód. Operował nim droniarz. Niesamowity widok. Jako że mamy okres przedświąteczny, nie mogło zabraknąć wykonania "Christmas Time". Moment ten uświadomił mnie, że najlepszym prezentem, jaki sobie zrobiłam, była moja obecność na tym wydarzeniu.

Koncert był cacy. Cały czas nie dowierzam, że się odbył, że tam byłam, że słyszałam wszystko na żywo, widziałam z bliska (plusem gliwickiej areny jest fakt, że bez względu na to, w którym miejscu siądziesz/staniesz, wszystko widać jak na dłoni). Mam wrażenie, że to sen. 

Nie chcę jednak, aby ktoś mnie szczypał, bo to najpiękniejszy sen, jaki przyszło mi śnić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz