W Polsce utarło się powiedzenie, że królowa jest tylko jedna. Mając na swoim koncie sporo koncertów, stwierdzam, że może i jest, ale przypada ona na jeden obiekt, jeden dzień, jedno wydarzenie. Tego dnia królowa była tylko jedna w Atlas Arenie. Była nią Cyndi Lauper.
Gwiazda wieczoru pojawiła się na scenie z lekkim opóźnieniem. Kilkanaście minut niestety zrobiło robotę i spowodowało złości, ponieważ już sam koncert rozpoczynał się późną porą. 21:00 w środku zimy to jednak kiepska godzina na zabawę pełną energii. Niemniej gdy Cyndi pojawiła się na scenie, w łódzkiej Atlas Arenie od razu zrobiło się przyjemnie. Jej kojący i pełen mocy głos sprawił, że na chwilę przestało mi się chcieć spać. Niestety tylko na chwilę. Bardzo długie pauzy pomiędzy kolejnymi utworami sprawiały, że zaczynałam się nudzić. Tak, wstydem jest to powiedzieć, będąc na koncercie takiej diwy. Od lat jednak zaznaczam, że dla mnie w koncercie liczy się muzyka i śpiew, a nie ckliwe historie i dodatki w postaci stroju czy scenografii. Opowieści Cyndi przybliżyły odrobinę jej życie widzom/słuchaczom, jednak było ich zdecydowanie za dużo. Koncert trwał ok. 2 h. Był wypełniony piosenkami z różnych czasów tworzenia artystki. Był to też pierwszy i zarazem ostatni koncert Cyndi Lauper w Polsce.
Wokalistka ma się bardzo dobrze. Choć nie brzmi tak idealnie jak na nagraniach, jej głos wciąż ma moc i siłę. Niewątpliwie warto było być na koncercie takiej legendy, nawet jeśli koncert nie był idealny, a suport w postaci amrykańśkiej DJki zupełnie nie zagrzał mnie do zabawy.
To pierwszy koncert tego roku, ale zdecydowanie nie ostatni. Po tak konkretnym rozpoczęciu liczę na równie przyjemne doznania słuchowe i emocjonalne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz