poniedziałek, 22 lipca 2019

SCORPIONS, LION SHEPHERD, ARENA GLIWICE, 21.07.2019

"Jak człowiek nie marzy, umiera". O Scorpionsach marzyłam, ale w końcu przestałam. Koncert takiego giganta wydawał mi się niemożliwy, przynajmniej nie w najbliższym czasie. Gdy w końcu zajęłam głowę czymś zupełnie innym, przydarzył się on. Gliwicki koncert Scorpionsów. W moją obecność na nim uwierzyłam dopiero w drodze powrotnej.




Występ najważniejszej kapeli grającej tego wieczoru na całym świecie, poprzedził support. Grał band Lion Shepherd. To polski zespół założony w Warszawie. Miał on swój występ na Woodstocku w roku 2016. Choć wokalista głos ma piękny, muzyka kapeli do gustu mi nie przypadła. Wszystkie kawałki zaśpiewane w języku angielskim mocno się zlewały. Pod względem muzycznym także nie było czuć różnorodności. Miałam wrażenie, że przez 45 minut słucham jednej piosenki. Psychodeliczny nastrój spowodował, że zamiast rozgrzać się do koncertu Scorpionsów, zasypiałam.

Na szczęście w porę (o 20:45) zjawili się oni - muzycy zespołu Scorpions. Jako, że był to mój pierwszy tak duży koncert, nie miałam żadnych oczekiwań. Miałam nadzieję i wielki uśmiech na twarzy. Kapela rozpoczęła swoje show zrzucając magiczną kurtynę i prezentując publiczności multimedialną wizualizację. Oczy skupione na obrazie nie zauważyły momentu wejścia zespołu. Podobny trik zastosowano później, kiedy to wszyscy zniknęli ze sceny. Oczy publiczności widziały obraz z kamery skierowanej na perkusistę. Nie było go jednak widać. Po chwili światło zostało rzucone wysoko nad scenę. Okazało się, że właśnie tam zawieszony jest Mikkey Dee, który jak gdyby nigdy nic daje popis swoich muzycznych akrobacji, uderzając w talerze perkusji. "Łapię chwile ulotne jak ulotka"? Tak. To ten moment, który należy złapać do swojej głowy na zawsze. 

Scorpions rozpoczął koncert z rozmachem. Był ogień, iskry, mocne światła i dobre nagłośnienie, a także rzucanie publiczności pałeczek perkusyjnych. Przez cały koncert w tłum poleciało ich chyba ze sto. Widoczność również była zapewniona z każdego zakamarku niemałej areny. Płyty zapełnione, trybuny także. Tutaj jednak znalazły się osoby, którym nawet noga nie drgnęła w trakcie koncertu. Nie miał tutaj znaczenia wiek. Niestety moim oczom ukazał się też widok fruwających telefonów, nagrywających każdy moment występu. Nie popieram, wręcz mnie to irytuje. Można utrwalić w ten sposób wspomnienia, ale nie cały koncert. Najlepsze momenty chowa się do głowy, a nie na kartę pamięci czy dysk.

W sobotnim repertuarze koncertowym Scorpionsów znalazły się takie utwory, jak: "The Zoo", "Big City Night", "Holiday", "Wind of Change", "Bad Boys", "Coast to Coast""Still Loving You", "Delicate Dance", "Bad Boys Running Wild", "We Built This House", "Going Out With a Bang", "Make It Real", "Tease Me, Please Me", "Black Out", "Send Me and Angel", "Rock You Like a Hurricane".

Gracja i energia, z jaką poruszali się po scenie muzycy, zasługuje na uznanie. Zespół od czasu założenia (1965 rok) już niemało nabiegał się po scenie, a wciąż wszyscy dają czadu. Widać, że robią to, co lubią i robić chcieli. Nikt by się tyle lat nie męczył w jednej pracy, prawie każdego dnia patrząc na te same twarze. Tylko fani się zmieniają. Jak sobie pomyślę, że niektóre pseudo gwiazdeczki już teraz śpiewają z playbacku, przeraża mnie świat za kilkanaście lat. Świat bez dobrej muzyki, którą obecnie reprezentuje m.in. zespół Scorpions. Wokal Klausa Meine'a brzmi tak samo dobrze w radio, z nagrań w internecie czy na żywo. Czy nie tak być powinno?

Polska flaga w tle podczas koncertu niemieckiego zespołu. Cała arena śpiewająca. Uczucie nie do opisania. Bis, oklaski, okrzyki, gwizdy, solówki grajków. Flagi i transparenty przedzierające się z rąk do rąk w tłumie. To tylko (na Woodstocku było ich w 2014 roku aż 750 000) i aż 8 000 widzów. Zjednoczonych, szczęśliwych, odhaczających marzenia (tak samo jak ja) bez względu na wiek. Cel spotkania był jeden. Konfrontacja z legendą.

Mi się ona udała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz