niedziela, 11 sierpnia 2019

XXV PRZYSTANEK WOODSTOCK/POL'AND'ROCK, KOSTRZYN NAD ODRĄ, 30.07.- 04.08.2019

W czasach, gdy nie ma nic za darmo, a prawdziwą miłość można ujrzeć tylko na ekranach kin, człowiek marzy o przeniesieniu się do krainy szczęścia. Krainy, w której druga osoba jest szczera, prawdziwie uśmiechnięta i nie zataja złego samopoczucia czy niezadowolenia. Krainy, w której ludzie są ze sobą bez względu na wszystko i zapominają o szarej rzeczywistości. Takie miejsce stworzył Jurek Owsiak. Dziś Pol'and'Rock, dla mnie wciąż Przystanek Woodstock. Po raz szósty pojawiłam się na kostrzyńskim polu, aby delektować się niepowtarzalnym klimatem festiwalu.




Przystanek Woodstock. Miasto stworzone w miasteczku. Ludzie, pogoda (przede wszystkim ducha), uśmiech i dobre słowo, o które na co dzień tak trudno. Choć wszystko w koło się zmienia, Wood pozostaje niezmiennie dobry i niestety niezmiennie źle oceniany przez ludzi, którzy nigdy go nie doświadczyli. 

Zmienia się prawo. Być może właśnie to wpływa na wymiar dostępnych na Woodzie atrakcji i narzuca granice. My ich nie dostrzegamy. Mimo, że festiwal od kilku lat nosi miano imprezy o podwyższonym ryzyku, ma się dobrze. Wpływają na to ludzie, którzy ten festiwal tworzą. Którzy wiedzą, że jeśli zrobią jeden błędny krok, zniszczą coś, co jest budowane od 25 lat. To piękne, że wzajemnie o siebie dbamy i pilnujemy, aby nikomu nie działa się krzywda. Aby każdy znalazł dach nad głową i coś do jedzenia. Żeby każdy wrócił szczęśliwy do domu. Nim jednak o powrocie, będzie o przyjeździe na Najpiękniejszy Festiwal Świata oraz znanych i lubianych osobach, które pojawiły się wśród Woodstockowiczów. Są to m.in. Karol Paciorek, Grażyna Wolszczak, Jasiek Mela czy prankster Sadam, który rozbił się dwa namioty ode mnie. 





Tradycyjnie, pojawiłam się w Kostrzynie we wtorek. To idealny czas, aby zająć swoją miejscówkę i przygotować się na nadejście intensywnych dni. Ten rok był wyjątkowo niekorzystny, jeśli chodzi o organizację transportu na festiwal. Mające niesamowitą historię festiwalowe pociągi zostały zlikwidowane. Żaden "Stalowy pęcherz" czy "Wehikuł czasu", którym do tej pory jeździłam, nie odjeżdżały z mojej stacji wtedy, gdy chciałam. Ktoś jednak czuwał, bowiem finalnie pociągów na festiwal było znacznie więcej, niż się spodziewaliśmy. Ja jednak wsiadłam w IC. Kurs nazwałam samodzielnie. Był to "Pociąg marzeń". 

Zanim do niego wsiadłam, ujrzałam na dworcu moje zeszłoroczne towarzyszki podróży. Takie rzeczy nie dzieją się przypadkiem, choć były zupełnie nieplanowane. Towarzystwo na festiwal miałyśmy więc wzajemnie zapewnione. I choć w pociągu w teorii miałam miejsce siedzące, postanowiłam poczuć namiastkę klimatu panującego w dedykowanych festiwalowi pociągach i zajęłam miejsce na korytarzu. Niespełna pięć godzin minęło niczym dniówka w robocie. Było śmiesznie, ale też spokojnie. 

Pociągiem jechało sporo osób niezwiązanych z Woodstockiem. Trochę im współczułam, bo nie zachowywaliśmy się spokojnie. Śpiewaliśmy, krzyczeliśmy, tańczyliśmy. Ludzie jednak wiedzieli, że w tym terminie kroi się Woodstock, byli więc przygotowani na najgorsze. Ogólnie było jednak bardzo kulturalnie. Trafiłyśmy też na wyjątkowo miłych konduktorów, u których mogłam sobie podładować telefon. Bo wiadomo. Są ludzie i ludzie. Wolę tych drugich, którzy mają odrobinę dystansu do życia, poczucie humoru i prawdę w oczach. 

Podróż przebiegła płynnie. Tradycyjnie ktoś zaciągnął hamulec awaryjny. Nie byłoby jednak drogi na Woodstock, gdyby nie to. Dzięki tremu mogłam stanąć obiema stopami na dworcu w Rzepinie. Nie codziennie mam okazję bywać na zachodzie kraju. Bardzo szybko ruszyliśmy dalej, aby w godzinach obiadowych pojawić się na najpiękniejszej stacji świata. 




Kostrzyn. Wsiadam do autobusu i jadę na pole. Pierwszy raz pojazd wysadza pasażerów daleko od miejsca, w którym zwykle opuszczaliśmy autobus. Musimy więc dłużej iść. Jest jednak śmiesznie, bo idziemy razem. Tak samo zdziwieni, wkurzeni i zaskoczeni zastaną rzeczywistością. Choć już się zaprzyjaźniliśmy, rozchodzimy się w swoje strony. Rozbijam namiot w swoim ulubionym miejscu, idę na zakupy do Siema Shopu oraz Lidla. Łapię się z "sąsiadem", który na kostrzyńskim polu koczuje już kilka dni. We wtorek nie robię w sumie nic. Patrzę, jak sąsiedzi grają we flanki. Odpoczywam i cieszę się z pierwszego dnia urlopu.

Chciałam napisać, że budzę się w środę rano. Obudziłam się jednak w środku nocy. Była straszna ulewa. Bruzda w drodze, przy której zwykle się rozbijam, stała się stawem. Stawem sięgającym mojego namiotu. Obliczyłam jednak, że nawet, jeśli będzie padało do rana, mój namiot pozostanie nietknięty przez wodę. Poszłam spać.




Środa. Rześki poranek. Zaczynam korzystać z aktywności, które daje kostrzyńskie pole. Wykorzystuję oferowane dobra prawie maksymalnie. Biegam od miejsca do miejsca, jakby mnie mrówki w tyłek pogryzły. Wiem po prostu, że żadna dostępna dla mnie impreza nie daje tak wiele. Jest mi też przykro, bo wiem, że choćbym chciała, nie dam rady zobaczyć wszystkiego. Staram się jednak bardzo mocno. Ruszam więc na warsztaty muzyczne z Piotrem Bukartykiem




Uczęszczam na nie każdego roku, choć nigdy nie pojawiłam się z muzykami na scenie w trakcie zakończenia. Chodzę tam, bo lubię dźwięk gitary i śpiewać. Spotkanie z muzykiem to również okazja na przedpremierowy odsłuch wielu utworów. Czuję się wyjątkowo mogąc usłyszeć coś często jeszcze w powijakach. Tym razem nowością autorstwa Bukartyka była piosenka "Brudna miłość". Niezmiennie wyśpiewaliśmy również "Z tylu chmur", które podczas zakończenia festiwalu brzmi zdecydowanie najlepiej. 





Przy okazji obecności w Akademii Sztuk Przepięknych obeszłam wszystkie stanowiska. Niektóre z nich były jeszcze nieczynne, jednak mogłam się domyślić, co w nich znajdę. Niestety czuję, że niewiele się zmienia. Większość aktywności pozostaje co roku taka sama. Niewiele mnie może jeszcze zaskoczyć. W tym roku zrobiły to warsztaty polskiego języka migowego oraz warsztaty dredowe. To właśnie na nich zrobiłam samodzielnie dreda, z którym później oswajałam się cały dzień.





Wizyta w ASP zaowocowała zaprojektowaniem własnej torby ekologicznej, spotkaniem wielu ciekawych i serdecznych ludzi, od których dostałam więcej komplementów, niż od bliskich mi osób przez całe życie. Widzę na żywo Capoeirę, projektuję gitarę pod okiem Szymona Chwalisza.




Środa to również Rockowy Stan-up Skiby, a na końcu wspólny selfiaczek. Choć wulgaryzmy zadawały ból moim uszom, występ muzyka był całkiem dobry. Tego dnia wisienką na torcie był performance mojego ulubionego kabaretu - Hrabi. Początkowo byłam zniesmaczona, ponieważ początkowe skecze widziałam już na żywo. Szybko jednak pojawiły się nowości. Pojawiły się też śmiechy i głośne oklaski. Zasłużone niemalże po każdym słowie. Był też "Song porzuconej". Zadziwiają mnie umiejętności wokalne kabareciarzy, szczególnie Kołaczkowskiej.

Co działo się później? Rozpoczęła się noc jazzu. Nie są to moje klimaty, ale bardzo chciałam w nich zatonąć. Szczególnie, że na scenie pojawiły się takie zespoły jak Masecki/Młynarski Jazz Band oraz Mitch & Mitch. Jakież było moje zdziwienie, gdy namiot ASP wypełniony był po brzegi mimo bardzo później lub też bardzo wczesnej pory. Taka muzyka na zakończenie intensywnego dnia działa bardzo łagodząco. 





Czwartek. Oficjalny dzień rozpoczęcia festiwalu. Poranek spędzam w ASP. Zahaczam o końcówkę spotkania z Ojcem Ludwikiem M. Wiśniewskim. Czekam na debatę dotyczącą hejtu. Rozmówcami są Jerzy Owsiak oraz Adam Bodnar. Ich rozmowa mnie jednak nie wciąga. Idę dalej wtedy, gdy pojawia się temat LGBT. Jest go już tak dużo wkoło, że nie chce mi się słuchać wszystkiego ponownie.




Trafiam ponownie na warsztaty muzyczne Piotra Bukartyka. Wracam do namiotu, aby poczekać na rozpoczęcie festiwalu. Idę pod scenę. Zaczyna się. Nie czuję jednak pompy, którą dało się odczuć w poprzednich latach. Brakuje mi tłumu wykrzykującego hymn czy jakiegokolwiek znaku, który na "dzień dobry" wszystkich zjednoczy. Bawię się jednak świetnie na koncercie Ziggy Marleya, najstarszego syna Boba. Czuć jamajskie słońce, radość z każdym wyśpiewanym słowie i jedność wśród zgromadzonych pod sceną ludzi. 




Tuż po królu reggae na scenie pojawił się Black Stone Cherry. Grają zadziwiająco pięknie. Dodaję do playlisty. Czekam z dumą na Godzinę "W". Tutaj zawodzę się równie mocno, co przy rozpoczęciu festiwalu. Choć latają samoloty, a my czcimy kawał historii minutą ciszy, coś jest nie tak. Nie czuję się zaskoczona. Czuję dumę, mam ciarki, ale łez wzruszenia już nie. 

Mój pierwszy koncert na Małej Scenie to Pablopavo i Ludziki. Najważniejszym koncertem tego dnia jest jednak występ Happysad. Jak wrażenia? Było poprawnie. Przypomniały mi się licealne czasy, kiedy to właśnie organizowaliśmy wyjazdy na koncerty, w tym np. na Happysad. Bardziej porywają mnie jednak oglądane występy z 2013 roku. 





Biegnę na Darię Zawiałow. Czy mówiłam już, że na Woodzie trzeba mieć motorek w tyłku? Chce się widzieć tak dużo, a tak mało jest na to wszystko czasu. Wokalistka porywa publiczność. Widać w jej oczach stres. Nie mają go tylko ci, którym nie zależy. Po rozgrzewce, jaką Zawiałow miała występując z Kubą Kawalcem na Dużej Scenie, Second Stage jej nie straszna. 





Tego dnia kuszę się jeszcze na koncert Stov. Gigantyczne wrażenie robi na mnie występ Renaty Przemyk. Wiedziałam, że mogę się spodziewać tornada, nie wiedziałam jednak, że zmiecie mnie tak mocno. Rewelacja. Gośćmi wokalistyki byli: Tytus, Ania Rusowicz i Olaf Deriglasoff. Uzdolnione postaci w najlepszym miejscu. 

Zatapiam się w głosie dziewczyn z zespołu Tulia. Pierwsze piosenki robią wrażenie. Z czasem jednak wydaje mi się, że ciągle słucham jednego utworu. Przeczekuję więc na występ Macieja Maleńczuka. Sztos występ. Jest dużo anegdot, jest też konkretna muzyka. Robi się jasno, więc idę spać.

Piątek. Tygodnia koniec, Przystanku Woodstock początek? Współczuję tym, którzy tak późno zaczynają. Wiele ich omija. Piątek to przede wszystkim spotkania ze znajomymi. Pojawiło się ich w tym roku na polu rekordowo dużo. Udało mi się zbić piątkę z większością z nich. Sukces! 





W piątek byłam na spotkaniu z Kasią Nosowską. Choć miała to być tylko rozmowa, zgromadzeni załapali się na ułamek piosenki zespołu Hey. Zostaliśmy zapewnieni, że wróci on na scenę. Ciocię Kasię kocha cały świat. Jest autentyczna, zabawna i skromna. Wie, co to pokora i ciężka praca. Bardzo ją szanuję. Po jej występnie czekam na debatę podróżniczą. Moim celem jest tylko ujrzenie Jarosława Kuźniara. Potem zbiegam z górki do namiotu na "obiad". 





Słucham koncertu Huntera, następnie Krzysztofa Zalewskiego. To, że zasłużył on na złoto, wie każdy. Jego koncert mnie nie porwał. Może dlatego, że prezentowany repertuar słyszałam już wiele razy na żywo. Zalewski śpiewa znakomicie. Jego goła klata prezentowała się równie zacnie, co struny głosowe. Miałam jednak większe oczekiwania co do występu.

Golden Life! Cóż to był za koncert. Poszłam w pogo, wróciłam z wielkim siniakiem na głowie. Śmiałam się, tańczyłam i śpiewałam. Repertuar tej grupy jest mi bardzo bliski, nie mogło mnie więc zabraknąć pod samą sceną. Podobało mi się to, że zgromadzili się wokół mnie ludzie dojrzali równie mocno, co zespół. Czułam, że otoczona jestem prawdziwymi pasjonatami muzyki. Łzy popłynęły przy "24.11.94.". Ciarki miałam nawet na sercu.

Sidney Polak na Małej Scenie robi show. Trudno przebić się przez dwumetrowych ludzi. Docieram jednak całkiem blisko sceny, widzę, słyszę, czuję. Jest dobrze. Wracam na swoją dzielnię. Tam na scenie staje zespół Lordi. Koncert jest znakomity. Wisienką na torcie jest "Hard Rock Hallelujah". Jestem w błogim stanie. Mogę umierać. 

Nie mam jednak na to czasu, bo czekają: BOKKA, Kwiat Jabłoni oraz Acid Drinkiers. W międzyczasie pojawiam się też w ASP. Tam Karolina Czarnecka prezentuje swój nowy singiel "Módl się za nami". Swój występ zakańcza perełką "Hera, koka, hasz". 





Bieganie od sceny do sceny jest bardzo męczące. Mam jednak wtedy poczucie, że nic mnie nie omija. Nie potrafię na Woodstocku siedzieć i odpoczywać. Od tego są inne wydarzenia. Festiwal daje tak wiele, że trudno przejść obok tego obojętnie. Powoli zdaję sobie sprawę, że niebawem przyjdzie mi wyjechać z krainy szczęścia. Nim to się jednak stanie, mam przed sobą jeszcze cały dzień i całą noc aktywności. Wykreślam z listy ostatnie bliskie mi osoby, które chciałam ujrzeć, spotykam też przypadkiem ziomka, który trzy lata wcześniej podróżował ze mną na kostrzyńskie pole. Tak magiczne momenty zdarzają się tylko w jednym miejscu. 





Sobota. Odwiedzam Strefę Lubuskie, gdzie zaznaczam na mapie, skąd przyjechałam. Pojawiam się też w Playu, jednak tam zastaję wyłącznie ludzi ładujących telefony. W drodze powrotnej zajmuję kolejkę do Koła Młyńskiego Allegro, nazwanego pięknie Woodstock Eye. Tam punktualnie w południe wpuszcza mnie Filip Chajzer i Szymon Majewski. Po dwóch latach znów szybuję w powietrzu oglądając szeregi toi toi. 





W sobotę stawiam też na spotkania z ważnymi ludźmi w ASP. Tym sposobem słucham rozmowy ze Zbigniewem Zamachowskim, Wojciechem Smarzowskim oraz Olgą Tokarczuk. Ponownie idę na muzyczne zajęcia z Piotrem Bukartykiem. Żegnam się z festiwalową górką, na którą wrócę pewnie dopiero za rok. 

Pada deszcz. Ubieram kurtkę przeciwdeszczową i dodatkowo pelerynę. Czas na koncert Majki Jeżowskiej. Kojarzy mi się ona z dzieciństwem, a ono z namiastką beztroski. Jeżowska pozwoliła mi sobie o niej przypomnieć. Choć początkowo na wieść o występnie wokalistyki była jedna wielka beka, na Woodzie pojawiło się pogo i ogromne brawa. Bawiłam się świetnie.





To jednak nie jedyny tak dobry koncert tego dnia. Następny był absolutnym ulubieńcem tej edycji festiwalu. Witek Muzyk Ulicy to człowiek, którego poglądy szanuję i popieram rozwój jego artystycznej duszy. Lubię w nim to, że śpiewa o życiu bardziej, niż wszyscy ci, którzy tak twierdzą. Doceniam również to, że otacza troską swoje dzieci, które zresztą wystąpiły z nim na scenie. Na żadnym koncercie tego Wooda nie bawiłam się tak dobrze.

Wpadam pod Dużą Scenę na końcówkę Łydki Grubasa. Oczekuję jednak Agnieszki Chylińskiej, kobiety petardy. Jej występ przewyższa moje oczekiwania. Mam tylko jedno pytanie. Dlaczego dopiero teraz istna legenda pojawia się na festiwalu, którego głównym nurtem muzycznym jest rock? Aga daje takiego czadu, że czarny dym unosi się nie tylko nad lubuskim, ale i lubelskim. Tłum śpiewa od pierwszego do ostatniego słowa. Wśród szczęśliwych szaleńców jestem i ja. Usatysfakcjonowana, wzruszona i zmotywowana. Podziwiająca piękną opaskę z piórkami, którą miała na głowie Chylińska. 

Został jeszcze Ralph Kaminski, którego głos znany jest mi już wiele lat. Długowłosa odsłona wokalisty była dla mnie jednak nowością. Piękny występ. 




Przystanek Woodstock ma to do siebie, że zwykle gości kapelę, która ma w swoim repertuarze patriotyczne piosenki. Utwory traktujące o naszej polskiej, często szarzej rzeczywistości i nieludzkim zachowaniu. Festiwal dobiegał końca. Aby został odpowiednio zakończy, brakowało flag naszego kraju latających w tłumie. Takie rzeczy dzieją się regularnie na koncertach tylko jednej kapeli. Kultu

Kazik Staszewski mimo braku wokalnych umiejętności pociąga za sobą tłum. Na scenie daje z siebie więcej niż sto procent i nigdy nie ogranicza swoich występów czasowo. Tutaj jednak trochę musiał, bowiem na Woodzie każdy zespół gra godzinę i dziesięć minut. Koncert był znakomitym zakończeniem imprezy. Przynajmniej dla mnie, bowiem później przyszła już pora tylko na złożenie namiotu.




Podróż powrotna z Najpiękniejszego Festiwalu Świata po raz kolejny nie odbyła się pociągiem. Ludzie wokół mnie jednak spali tak samo słodko jak ci, których przyszło mi widywać w pojazdach szynowych. Patrząc we wsteczne lusterko podziwiałam śpiochów, którzy przez weekend walczyli na kostrzyńskim polu o miło spędzoną każdą minutę. O minutę radości, szczerości i nadziei na cały rok. Jadąc do domu słuchałam muzyki i swoich myśli. Analizowałam festiwal. Myślałam, co napiszę bliskim, gdy wrócę. Niczym ich przecież nie zaskoczę. Co roku wracam najszczęśliwsza pod słońcem, zmęczona jak po wtaczaniu na Śnieżkę głazu, brudna niczym dziecko bawiące się cały dzień w piaskownicy. Wracam do krainy, do której powroty są trudne.

Tutaj nikt nie odpowie przytulasem na "Free Hugs". Andrzeja nie pomoże nam szukać nawet policja, a "Zaraz będzie ciemno" mogą usłyszeć jedynie od mam dzieci bawiące się wieczorową porą w osiedlowej piaskownicy. Powrót do szarej rzeczywistości jest trudny dlatego, że brakuje w niej tolerancji, uprzejmości i szczerości. Każdy się oszukuje, udaje przed sobą kogoś, kim nie jest. Każdego dnia nakłada maskę, którą zdejmuje dopiero przytulając nocą poduszkę. 





Przystanek Woodstock jedna ludzi. I choć przebywający na kostrzyńskim polu się zmieniają, bo starsze roczniki wypierają młode, nie zmienia się tam ludzka mentalność. Każdy chce się dobrze bawić, poznawać ludzi i uśmiechać. Zbijać piątki, przytulać i pić wspólnie piwo. Słuchać muzyki, moknąć w letnim deszczu i współodczuwać podczas okopywania namiotu saperką. 

Dziękuję Jerzemu Owsiakowi oraz Pokojowemu Patrolowi. Robią dobrą robotę. I choć mój zachwyt festiwalem maleje, nic nie może przecież wiecznie trwać. Zanim się jednak całkowicie wypali, zdążę na niego zabrać swoje dzieci. Ta impreza zasługuje na coraz większą publiczność. Publiczność, która chce się kulturalnie bawić, darować bliźniemu uśmiech, a może nawet spotkać drugą połówkę i zostać przy niej do końca życia. Takie rzeczy czasem się dzieją. Dzieją się na Najpiękniejszym Festiwalu Świata, gdzie jedzie się tylko raz, a później tylko wraca. Nie tylko myślami w poniedziałkowe wieczory, gdy Jurek puszcza muzykę z pola w Antyradio. Gdzie wraca się za każdym razem, gdy w szarej rzeczywistości jest paskudnie. Gdy nie doświadczamy dobroci i ktoś robi nas w balona.






Miłość, przyjaźń, muzyka? 
Takie kombo tylko raz w roku. 
Na Woodstocku,
czy też Pol'and'Rocku.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz