wtorek, 10 sierpnia 2021

XXVII PRZYSTANEK WOODSTOCK/POL'AND'ROCK FESTIVAL, KOSTRZYN NAD ODRĄ, MAKOWICE PŁOTY, 26.07-01.08.2021

Gdy emocje już opadną, jak po wielkim festiwalu kurz, warto spisać to, co w pamięci po nim pozostało. I choć nie są to wrażenia jak wtedy, gdy z imprezą witałam się po raz pierwszy, było miło. Przede wszystkim dlatego, że muzyczne wydarzenie odbyło się w plenerze i z udziałem publiczności. Dodatkowo wszystko działo się w zupełnie nowym dla mnie miejscu, więc było co penetrować.


Tegoroczny Przystanek Woodstock odbył się w Makowicach. To mała wieś w województwie zachodniopomorskim. Drogę na miejsce festiwalu podzieliłam na etapy. Moja podróż rozpoczęła się już w niedzielę, gdzie pokonałam pierwszą część Tour de Wood. W pociągu było ciepło i ciasno, czyli praktycznie tak, jak zawsze na woodstockowej trasie. W poniedziałek przesiadłam się do innego pojazdu, którym pokonałam trasę do najpiękniejszego miejsca pod słońcem-Kostrzyna nad Odrą. To tam dla tradycji spędziłam na polu nockę w namiocie. Kostrzyn nad Odrą to najpiękniejszy przystanek, na którym zatrzymują się pociągi. To już ustaliłam 8 lat temu.



Ostatni odcinek podróży to droga z lubuskiego do Makowic Płotów na lotnisko. To właśnie tam odbywał się tegoroczny festiwal. Trzeci dzień jazdy przepełniony był ekscytacją. Nie tylko dlatego, że siedziałam na jedynym właściwym dla mnie miejscu w samochodzie-za kierownicą, ale też dlatego, że z każdą minutą byłam bliżej celu. 


Mimo wczesnej godziny na wjeździe formowała się kolejka. Policja wraz z psami przeszukiwała wyrywkowo samochody, następnie szczęśliwcy kierowani byli w stronę namiotów, w których wykonywany był test na zarazę. Z tego miejsca też jedynie szczęśliwcy mogli udać się w dalszą podróż-tym razem już na parking. Od pola namiotowego dzieliła mnie już tylko kontrola bagażu na bramkach. Jak na wzorową obywatelkę przystało, mój bagaż nie zagrażał bezpieczeństwu, a jego zawartość była zgodna z regulaminem. Na teren imprezy weszłam więc bez problemu.

Teraz nadszedł czas na tradycyjny już dla mnie ruch-rozbicie namiotu w wiadomym miejscu-za SiemaShopem. Nie wyobrażam sobie lepszego miejsca niż te za głównym pasażem. Jestem w centrum, wszędzie mam blisko, jednocześnie jest spokojnie i łatwo do mnie trafić.

Wtorek-dzień, w którym przybyłam do Kos...tffuu... Makowic, jak zawsze był dniem rozruchowym, ale i sprzyjającym wypoczynkowi. W końcu ostatnie tygodnie przed urlopem to robienie wszystkiego byle wyrwać się z fabryki z czystym sumieniem. We wtorek więc (też już tradycyjnie) poszłam na zakupy do Lidla i czekałam na przyjazd znajomych, z którymi spędziłam wieczór. W międzyczasie poznałam jednego ze swoich sąsiadów-Leszka ze Śląska. Pozdrawiam Cię ziomek, jesteś świetnym gościem, nigdy się nie zmieniaj!



Siedząc wieczorem z fanclubem ZBC dyskutowaliśmy o przyszłości festiwalu, o wadach i zaletach nowego miejsca, innej formy, dodatkowych zasad. W naszym towarzystwie pojawił się Krzysztof Dobies-były rzecznik prasowy WOŚP, obecny dyrektor generalny fundacji Avalon (miała ona swoje stoisko podczas tegorocznej edycji festiwalu). Opowiedział o swoich spostrzeżeniach dotyczących imprezy, a także zdradził, co zadzieje się z nią dalej. Wszystkie te informacje potwierdził ze sceny Jurek Owsiak, mówiąc nam w niedzielę "Do zobaczenia!".

Mimo że wtorek miał się już dawno dla mnie skończyć (chciałam naładować energię na cały festiwal), bardzo nie chciał mi na to pozwolić. Gdy usłyszałam muzykę na pasażu, poszłam za tłumem. Bardzo szybko okazało się, że jestem uczestnikiem najlepszej imprezy na pasie lotniska. Tańczyliśmy pogo, Makarenę, śpiewaliśmy tak głośno, że ludzie słyszeli nas w górach. Podczas tych tańców z Martą, poznałam kolejne cudowne osoby, z którymi natychmiast zacieśniłam więź i zjadłam już nawet powoodstockowe frytki. Karol i Michał-Wy także nigdy się nie zmieniajcie!

Po tańcach, które wyssały z nas energię, przysiedliśmy na pasie lotniska i dyskutowaliśmy do białego rana. Nie kładłam się spać zmęczona, a maksymalnie naładowana energią! Energią, która przydała się już kolejnego dnia.


Oczywistym dla mnie jest fakt, że na festiwalu wstaję codziennie z budzikiem. Lubię rutynę, dyscyplinę i maksymalne wykorzystanie tego, co daje festiwal. A że aktywności było mnóstwo, warto było zabrać się za życie wcześnie. A na pewno wcześniej niż inni, aby nie doświadczyć legendarnego zjawiska, jakim jest kolejka.

Budzik zadzwonił więc o 7:00, a zimna woda dodała kopa. Najważniejszym punktem tego dnia były dla mnie zajęcia z robienia makramy. Zawsze chciałam ją mieć. Nie sądziłam, że przywiozę do mieszkania makramę własnego autorstwa. I choć skupiałam się wyłącznie na najprostszych splotach, wygląda pięknie. Robiłam ją 3,5 h w pozycji stojącej z rękami uniesionymi do góry. Bardzo niewygodnie, ale inaczej trudno o zachowanie symetrii splotów. Mam nadzieję, że to nie ostatnia przygoda z makramą.


Po zajęciach z makramy udałam się do namiotu, następnie ponownie do obozu fanów ZBC. Spędziłam z nimi sporo czasu podczas tego Wooda. Wolny czas po południu wykorzystałam na przejrzenie stoisk, a także oferty warsztatów. Następnie udałam się na obiad, gdzie los chciał, abym znów poznała cudownych ludzi ze Śląska. Czy mówiłam już, że uwielbiam Ślązaków z krwi i kości? Tym razem poznałam Biskupa i jego kolegów. Cóż to było za spotkanie. Stawiając na relacje międzyludzkie postanowiłam odpuścić sobie warsztaty z tańców Ball Folk i oddać się podziwianiu uroku nowo spotkanych osób.

Od kilku lat na Woodstocku pojawia się strefa Allegro, a w niej koło młyńskie. Jako że byliśmy już zgromadzeni i to całkiem blisko koła, udaliśmy się na nie. Mimo że tego wieczoru było ono otwarte wyłącznie dla Pokojowego Patrolu, na ładne oczy i wciskając się w tłum można wszystko. Tym sposobem obejrzałam teren festiwalu i jego okolicę z lotu ptaka.




Słońce zaczęło zachodzić, co oznaczało nadejście wieczoru. To czas, kiedy w ASP pojawiają się pierwsi goście. Na scenie wystąpił Kabaret Neo-nówka. Nie był to występ poziomu HRABI, było jednak zabawnie. Niestety wielu żartów nie rozumiałam, szczególnie historycznych i politycznych. Obiema dziedzinami totalnie się nie interesuję.

Tuż po kabarecie wystąpiła Kapela ze Wsi Warszawa. Nie jest to muzyka, której słucham na co dzień. Chciałam jednak zobaczyć i posłuchać na żywo multiinstrumentalistów, którzy grają całym ciałem. Niesamowite przeżycie, niesamowity klimat. Tuż po występie zespołu na scenie pojawiła się grupa EABS. To już totalnie nie moje brzmienie, ale okazji do posłuchania rozchwytywanego ostatnimi laty zespołu nie można zmarnować. Tym oto sposobem zakończyłam dzień jazzowo.

Pod namiotem czekali na mnie nowi sąsiedzi. Przywitali mnie serdecznie i zaprosili na pogaduchy. Byli tak mili, że nie mogłam im odmówić i kolejny raz sen zastąpiłam integracją. Pomogłam się im rozpakować, zawiesić plandeki, folie i inne. Co w Woodzie jest magiczne? Że ludzi, których się poznaje, zapamiętuje się na całe życie. Nawet jeśli nie pamięta się dokładnie ich imion czy miejsca pochodzenia. Zapamiętuje się sytuacje, gesty, ruchy, zachowania, twarze. Myśli się o oczach, wspomina najpiękniejsze chwile, jakby miały miejsce przed chwilą. 



Po integracji poszłam w końcu spać. Czekał mnie czwartek-dzień oficjalnego rozpoczęcia festiwalu. Czy to nie paradoks, że zanim następuje otwarcie imprezy, człowiek już nie ma na nią siły, bo zabawa trwa od kilku dni w najlepsze? Kocham to!

Jest i on, czwartek! Wstaję oczywiście bardzo wcześnie, aby pójść na jogę, następnie do namiotu ASP na (jak się później okazało) niesamowite spotkanie z Łukaszem Czepielą-pilotem akrobatą. Jako miłośniczka podniebnych wrażeń byłam zachwycona każdą opowieścią, którą usyszałam. Podziwiam gościa za profesjonalizm, skromność i szczerość. Łukasz Czepiela zdradził smaczki ze swojej pracy. Nakręcił mnie jeszcze bardziej na podniebne podróże i sięganie po marzenia, nawet te, które dają adrenaliny powyżej normy.

Po spotkaniu udałam się na muzyczne warsztaty z Piotrem Bukartykiem-nieodłączny element każdej edycji Wooda. Ze względu na charakter imprezy i nieco krótsze występy muzyków, nie uczymy się nowej piosenki na zakończenie. Szlifujemy klasyk "Z tylu chmur" i wybieramy solistów, którzy zaśpiewają podczas zakończenia imprezy. Nie wiem, czy przychodzę na te warsztaty z miłości do muzyki, do Piotra Bukartyka, czy jego piosenek. Wiem jednak, że muszę na nich być każdego roku, bo ładują mnie pozytywną energią, dobrym słowem i miłym spojrzeniem innych. Po warsztatach wróciłam do ASP, gdzie na scenie znajdował się Andrzej Chyra. Mądrego to warto czasem posłuchać. 

Kontynuując czerpanie z festiwalu wszystkiego co najlepsze, pozostałam w namiocie ASP, aby uczestniczyć w spotkaniu z Make Life Harder-Jakobem Mansztajnem. Rozmowa dotyczyła głównie świata wirtualnego i Instagrama. Jako że w Instagram nie umiem, próbowałam zaczerpnąć odrobinę wiedzy.

Zbliżała się godzina 15:00. Czas rozpoczęcia festiwalu. Udałam się więc pod scenę (w tym roku była tylko jedna nie licząc sceny w ASP), aby zająć sobie dobre miejsce i dotknąć dłonią sceny. To też już moja tradycja. Na scenie tradycyjnie pojawił się Jerzy Owsiak, Roman Polański z gwizdkiem oraz Pokojowy Patrol, Orkiestra i mażoretki. Po słowach Romana Polańskiego i gwizdku odśpiewaliśmy tradycyjnie już "Battle Hymn od the Republic" i rozpoczęliśmy festiwal. Z moich oczu polały się łzy.



Zespołem, który grał jako pierwszy, był zespół Tabu. Absolutny klasyk i kilkukrotny gość na PW. Nie muszę komentować tego występu, ponieważ jako fanka tej grupy jestem zachwycona występem. Następcą na scenie był WaluśKraksaKryzys. Miałam okazję pisać o nim w internecie, ale nigdy wcześniej nie słyszałam go na żywo. Sądziłam, że muzycznie będzie dobrze. Nie sądziłam jednak, że aż tak. Talent przebija się przez każdy por w skórze muzyka. Coś pięknego!

Następnym koncertem, w którym brałam udział, był koncert Vavamuffin. To absolutny klasyk, na którego muzyce się wychowałam. Udział w tym koncercie był więc przyjemnym obowiązkiem. Najlepsze dla oczu jest to, że mimo upływu lat muzycy zespołu wciąż mają mnóstwo energii, świetnie władają językiem angielskim i potrafią zachęcić do zabawy. To jest prawdziwe reggae, a nie jakieś podrabiańce z jednym hitem. 

Nadeszła pora na obiad. Muszę przyznać, że nigdy tak dobrze nie żywiłam się podczas Wooda. Pozwalały na to okoliczności, mniej zajęć, dwie sceny i bliskie odległości, które dodawały wolnego czasu. Gdy chodziłam po jedzenie, prosiłam o "najlepsze danie świata i nie jest to sushi". Pozdrawiam serdecznie Pana, który codziennie serwował mi najlepszy obiad. Do zobaczenia za rok!


Czwartkowy wieczór był intensywny. W planie miałam 4 koncerty ciągiem. We wszystkich udało mi się wziąć udział, z czego jestem niesamowicie dumna. Rozpoczęłam od występu Łony/Webbera & The Pimps. W koncercie tychże miałam okazję uczestniczyć na Woodzie już wiele lat temu. Prezntowana przez nich muzyka nie jest też dla mnie zaskoczeniem. Koncert uważam więc za udany. Co prawda zrobiło się za bardzo politycznie i za dużo było nad nami gwiazdek dzielonych na pięć i trzy, to na koncert przyszłam posłuchać muzyki, więc sprawę tę olałam. Niesmak jednak pozostał.

Następnym występem tego wieczoru był koncert Renaty Przemyk. Miałam okazję posłuchać jej na ASP w 2019 roku i uważam, że jest to absolutny klasyk, z którym należy się zapoznać. To niesamowite, ile emocji drzemie w wokalistce, jak bardzo nią one szarpią, pozwalając wyrzucić wszystko, co zamienia się w wytwór, z którego my-widzowie możemy skorzystać.

Nie mogło mnie zabraknąć na koncercie Raz Dwa Trzy. To marzenie mojego dzieciństwa, które ziściło się w nieco późniejszym dzieciństwie. Zatraciłam się w muzyce kapeli na tyle, że w październiku wybieram się na kolejny jej koncert. 

Zwieńczeniem wieczoru był występ Łydki Grubasa. Muzyka tej kapeli nie jest dla mnie nowością. I choć nie miałam siły na skakanie pod sceną przez kolejną godzinę, z uśmiechem na twarzy zostałam w tłumie i bawiłam się do końca. W tym roku koncerty kończyły się szybciej niż zwykle, co bardzo docenił mój kręgosłup. Nie nadaję się już do stania 12 h pod sceną.


Nadszedł piątek. Co robiłam tego dnia? Rozpoczęłam dzień od spotkania z lodowatą wodą. Chociaż przyznam, że była ona cieplejsza niż w poprzednich latach, ponieważ nie była doprowadzana z miasta, a gromadzona w specjalnych zbiornikach na polu, gdzie zdążyła się nagrzać. 

Udałam się na przechadzkę po pasie lotniska. Przypadkiem złapałam tam Karola Paciorka - połowę kanału Lekko Stronniczy, a także prowadzącego Imponderabilia. Oczywiście spotkanie zakończyło się selfiaczkiem, ale to też już takjakby tradycja.

Tego dnia do ASP udałam się na spotkanie z Elżbietą Dzikowską, m.in. podróżniczką. Najważniejszym jednak spotkaniem było dla mnie spotkanie z opolaninim - Akradiuszem Jakubikiem. Spotkanie przebiegło w miłej atmosferze. Nie obyło się bez wzruszeń, śpiewania, a także anegdod z życia. Dla takich chwil warto żyć. Z namiotu ASP poszłam na warsztaty tańca capoeira, następnie zajęcia z Piotrem Bukartykiem. Kontynuowaliśmy naukę piosenki na końcowy występ. Było bardzo sympatycznie.


Piątkowe koncerty rozpoczęłam od występu Decadent Fun Club. Najważniejszym występem był dla mnie jednak koncert Dżemu. Dlaczego? Ponieważ to kapela, od której wszystko się zaczęło. To właśnie plakat przedstawiający Ryszarda Riedla (uczciliśmy jego 27 rocznicę śmierci, która przypadła akurat na ten dzień) mam powieszony nad łóżkiem. To jedyny zespół, z którego logo mam kubek i koszulkę, jak na fankę przystało. Koncert przyprawił mnie o łzy wzruszenia. Podczas tego występu Pokojowy Patrol wprowadził w tłum polską flagę. Było jakby nieco bardziej patriotycznie.

Tego dnia w planie miałam już tylko spotkanie z niewidzianą 4 lata koleżanką (cóż to było za spotkanie!), a także dwa koncerty na głownej scenie oraz dwa na scenie namiotu ASP. I tak wraz z moimi sąsiadami odsłuchałam kultowy już projekt BOKKA. Następnie udałam się z fanklubem ZBC w tłum, aby wariować na Dubioza Kolektiv. Wtedy też wród innych festiwalowiczów dojrzałam Biskupa, którego szukałam na polu dwa dni. Plusem nowego (mniejszego) miejsca jest fakt, że co chwilę mijałam osoby poznane w innych miejscach. Nawet jeśli nie zdążyliśmy się wymienić numerami, szybko się spotykaliśmy ponownie.

Po Dubiozie udałam się do ASP na koncert Conga Line oraz Tides From Nebula. Kapele znam, ale na co dzień nie słucham. Myślę jednak, że Wood to świetna okazja, aby poznać muzykę zespołów w pigułce. Pokoncertowy czas spędziłam ze znajomymi.


Nadszedł ostatni dzień festiwalu. Najbardziej intensywny. Czekał mnie cały dzień biegania po polu, integracji, mówienia sobie "do zobaczenia", a na końcu długa droga do domu. Wróćmy jednak do poranku. Ten przywitałam z uśmiechem na twarzy. Nie mogło być inaczej, kiedy w koło otaczają mnie ludzie, których lubię, szanuję, którym ufam i chcę z nimi dzielić swój jakże cenny, urlopowy czas.

Sobotni dzień rozpoczęłam od ASP i spotkania z Radosławem Kotarskim. Uwielbiam go za elokwencję, wiedzę, spontaniczność, skromność i otwartość na drugiego człowieka. Po oficjalnym spotkaniu miałam okazję porozmawiać z nim 1:1. Te kilka minu utwierdziło mnie w przekonaniu, że warto w życiu robić swoje z pokorą i otaczać się tylko wartościowymi ludźmi. Selfiaczek na koniec musiał być.

Na scenie ASP pojawił się Przemysław Kossakowski z ekipą Down the Road. Czas z młodymi i szalonymi ludźmi przebiegł zdecydowanie radośnie i spontanicznie. Miło jest patrzeć, ile osoby z dynfunkcjami mają energii do życia. Człowiek od razu przestaje narzekać na swoje bolące plecy.

Spotkanie z Dorotą Wellman, którą bardzo lubię - odpuściłam. Dlaczego? Ponieważ dotyczyło ono spraw kobiet. Nie ze wszystkimi poglądami rozmówczyń (Marta Klepka, Marta Lempart) się zgadzam, dlatego postanowiłam się nie denerwować. Wszak urlop ma się tylko jeden i należy spędzić go po swojemu.




Tradycyjnie już przedkoncertowy czas spędziłąm z Piotrem Bukartykiem i jego zespołem, aby naładować się na popołudnie pełne muzycznych wrażeń. Po zjedzeniu obiadu, skorzystaniu z warsztatów i obejściu po raz kolejny wszystkich stref (nowością była tężnia solankowa i tor przeszkód), udałam się do Snickersa. Tam stojąc w kolejne do koła fortuny, poznałam Elvisa, a także ułożyłam wiersz. Bardzo chciałam wygrać bluzę Snickersa. Zaprezentowanie mojej twórczości pozwoliło mi odebrać nie tylko pochwały i owacje na stojąco, ale przede wszystkim właśnie jeden z moich ulubionych elementów garderoby.


Jestem na Woodstocku, 

a raczej Pol'and'rocku.

Słoneczko nam przygrzewa 

i ptaszek głośno śpiewa.

Ludzie na trawie siedzą, 

obiadu jeszcze nie jedzą,

jednak pewnie to kwestia chwili, 

ponieważ na pewno głodni się zrobili.

W poniedziałek idę do roboty,

na razie jednak Makowice-Płoty.

Bawmy się więc i pijmy,

przez długie lata żyjmy.

Do końca świata i o jeden dłużej dzień,

by nasze życie przypominało sen.

Festiwal w najlepsze trwa, 

korzystajmy z tego,

co Jurek nam da.

Głośmy hasła np. "Jechać PIS",

prośmy artysów o BIS.

Z uśmiechem podążajmy przez życie,

marzmy na głos, a nie skrycie.

Bawmy się na całego,

nazywajmy siebie przyjacielem, kolegą.

I pamiętajcie: wrogów traktujmy jak braci,

to się nam zawsze opłaci.


Po wygranej udałam się do namiotu, aby przygotować się do wieczornych koncertów. Nim jednak nastąpiły wygłupy pod sceną, pobiegłam na pasaż, gdzie miał odbyć się wspólny taniec Belgijki. Okazało się, że zatańczyliśmy nie tylko Belgijkę, ale także Poloneza. I to z Jurkiem Owsiakiem! Takie rzeczy tylko raz w roku na Woodstocku.





Koncerty zaczęłam od Black River. W trakcie występu Hańby skorzystałam z usług fryzjerskich mojego kolegi. Bardzo chciałam mieć piękne, wypukłe warkocze i udało się!

Pod samą sceną pojawiłam się na koncercie Pidżama Porno. Jako wielka fanka wykrzykiwałam słowa kolejnych piosenek, aby było mnie słychać w moim ukochanym województwie. Mimo że był to dobry koncert, najlepszym okazał się występ Kasi Kowalskiej. Uwielbiam, szanuję, podziwiam. Znałam każdy z zagranych i zaśpiewanych kawałków. Czułam moc, energię, rocka. Tak powinny wyglądać woodstockowe koncerty, a nie jakieś lelum polelum. 

Muzycznym odkryciem była wokalistka Morgan Ji. Ma przepiękne nogi, od których nie mogłam oderwać wzroku. Jej muzyka ocieka wielokulturowością. Noga sama rwie się do tańca. A jeśli już o tańcu mowa, więłam udział w imprezie w Lidlu na dwie godziny przed wyjazdem. Mistrzostwo świata.

Z muzycznych doznań czekało mnie już tylko zakończenie festiwalu z muzyką Piotra Bukartyka i zespołem stworzonym z ludzi z pola. Piotr Bukartyk zagrał najpierw cztery świetne kawałki z jego dobrze mi znanego repertuaru, następnie zaczęli śpiewać jego podopieczni. Występ był piękny. Popsuła go jednak przemowa Jurka Owsiaka, której słowa obrażały luzi poglądów mocno prawicowych. A przecież nie każda osoba, która pojawia się na festiwalu, jest niewierząca, popiera aborcję, jest za legalizacją par homoseksualnych czy marichuany. Ile ludzi, tyle poglądów i opinii.

Ja jestem dorosła i mam już swoje poglądy. Słowa, które padły podczas festiwalu, mogą jednak oddziaływać na młodych, którzy nie mają wybranej życiowej ścieżki. W moim odczuciu nie potrafią się oni zdystansować i przemyśleć tego, co dzieje się w koło. Akceptują, przyjmują, skandują. Jak dla mnie: too much.

Po zakończeniu ruszyłam złożyć namiot. Moi najbliżsi odprowadzili mnie do bramek, skąd udałam się do samochodu. Oczekując na współtowarzyszy podróży zastanawiałam się, co napiszę o nowym miejscu festiwalu. Podróż do domu ciągnęła się w nieskończoność, zasypiałam za kierownicą. Piękny wschód słońca rekompensował jednak wszelkie niedogodności. Wróciłam brudna, ale szczęśliwa. Nie poszłam jednak spać, ponieważ czekało mnie uczczenie "Godziny W" na Rondzie Babka. Co roku ten szczegołny moment czcziliśmy podczas festiwalu. Musiałam jednak kontynuować tradycję (ach, wszędzie te tradycje).

Nie był to festiwal, który poznałam wiele lat temu. Jeśli ktoś chciałby się wybrać na Wooda, to już nigdy na niego nie pojedzie. Dlaczego? Przystanek Woodstock skończył się w 2016 roku. Wtedy miał miejsce ostatni dobry festiwal. Dziki, naturalny, niekomercyjny, szalony, niebezpieczny i bardzo brudny. To wszystko składało się na Przystanek Woodstock, który stał się legendą. Bez Lidla, bankomatów, stoisk z e-papierosami czy strefy Allegro. Były namioty, krany z zimną wodą i scena. Tego bardzo mi brakuje, jednocześnie wiem, że to się już nie powtórzy. Wiedząc to, przyjmuję nową formę festiwalu. Nie jest to jednak Woodstock. Jest to Pol'and'Rock - festiwal dla rodzin z dziećmi. Muzyczne wydarzenie, gdzie tak jak na Męskie Granie, można wpaść posłuchać polskich kapel, napić się bezalkoholowego piwa i pochwalić drogim zegarkiem.



Wszystko co piękne, szybko się kończy.
Tak można rzecz o festiwalu, który przyszło mi doświadczyć. To wydarzenie muzyczne było dziwne. Było poprawne, bezpieczne, czyste, jedak nie takie, od którego i do którego żyłam. Mój rok wyznacza Woodstock. Żyję od lata do lata. Pora znaleźć inny miernik?

Bezpieczeństwo na pewno jest dobrze odebrane przez uczestników. Nie było pijanych ludzi śpiących na krawężnikach drogi prowadzącej z Kostrzyna do Gorzowa Wielkopolskiego. Nie było złodziei, choć krążą legendy, że komuś zginął telefon. Toi Toi od WC Tron zrobił furrorę. Było czysto, pachnąco. Były nawet krany, mydło i ręczniki papierowe. NIESAMOWITE.

Było za dużo polityki. Co chwilę ze sceny padały słowa ***** ***. Co za dużo to nie zdrowo, pozostał więc po tym niesmak. Mnóstwo zespołów również wypowiadało się źle o naszej władzy. Czasem miałam wrażenie, że jestem na wiecu wyborczym, a nie muzycznym festiwalu.

Jeśli chodzi o line up, lepszy był w ubiegłym roku w studio. Nie ma co jednak porównywać zestawienia gości, ponieważ czasy są, jakie są i nie każdy może swobodnie się przemieszczać między krajami. Szanujmy polską muzykę, która w tym roku przeważała.



Teren samego lotniska jest ok. Jest czysto, prosto. Nie trzeba było daleko chodzić, ponieważ wszystko miałam w zasięgu ręki. Plusem było okopanie sektorów. Doły prócz tego, że przyczyniały się do skręcenia kostek, były ochroną przed ewentualnym rozprzestrzenieniem się ognia do dalszych części lotniska, a także ochroną przeciwpowodziową (na szczęście deszczu było tyle co prawie nic). Na plus sprawdzanie bagaży i wyrywkowe sprawdzanie samochodów. Dealerom mówimy stanowcze nie.

Zdaję sobie sprawę, że Przystanek Woodstock z moich snów już nie wróci. Każde pokolenie ma swój Kostrzyn. Przyjmuję nową wersję festiwalu. Biorąc ją na klatę wierzę, że za rok znów się spotkam z ludźmi dobrej woli. Festiwal ponownie odbędzie się w Makowicach. 



Pierwszy raz po powrocie z Wooda nie czuję pofestiwalowego doła. Odczuwałam go zawsze. Tydzień nie mogłam dojść do siebie. Wspominałam, tęskniłam a nawet płakałam. Chciałam wrócić do miejsca, w którym czułam się dobrze. Tym razem tego nie czuję. Być może dlatego, że od kilku lat magia festiwalu ucieka, a mi poza festiwalem żyje się coraz lepiej. Nie muszę nikomu mówić, kim jest Andrzej i gdzie pojechał. Nie chce mi się. Tak naprawdę już nic nie muszę, a mogę wszystko. Dlatego mając na co dzień dobrze żyćko, nie oczekuję, że będzie jeszcze lepsze podczas urlopu. Zaciera się granica między szarą rzeczywistością, którą koloruję na moje ulubione kolory, a urlopem, który rokrocznie stanowił ucieczkę do świata magii, którego na co dzień nie doświadczałam.

Minęło 8 lat, a ja wciąż nie wiem, gdzie jest Andrzej. Ale będę go szukała dalej, bo wierzę, że się znajdzie. Zaraz będzie jednak ciemno, dlatego odłożę poszukiwania na następny rok.

Wierzę, że miłość, przyjaźń i muzyka zwyciężą polityczne podziały i spotkamy się jeszcze w świecie, w którym spontaniczność i niekomercyjność wezmą górę. Nawet jeśli będzie trzeba w tym celu stworzyć nowy festiwal.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz